Jak zapewne już większość z was zdążyła zauważyć, nawet jeżeli nie czytacie „Dnia...” od początku, Skaju jest saksofonistą. Nawet jeżeli wszystko wskazuje na to, że w przyszłości światła reflektorów i żel w grzywie będą ustępować miejsca lampom bezcieniowym i białym kitlom, swoją drugą pasję traktuje bardzo poważnie, co czasami wiąże się z pewnymi niedogodnościami. Bądź co bądź, duża i stosunkowo ciężka czarna walizka nie jest standardowym wyposażeniem studenta medycyny, a obowiązki pań w szatni rzadko kiedy wybiegają poza standardową trójkę: kurtki, parasole, damskie torebki. Próba zostawienia u nich instrumentu kończy się zwykle pytaniami o zawartość walizki, odmową lub - i wbrew pozorom to jest najgorsze - Morderczym Spojrzeniem numer 7 znanym także jako Dobra Daj Mi To Coś I Zejdź Mi Z Oczu.
Ale warto. Nawet nie dlatego, że płeć piękna leci na muzyków (bo leci, ale o tym innym razem). Warto dla tego, co stanie się wieczorem. Gdy panie z szatni odprowadzą Skaja nienawistnym wzrokiem, wydawszy mu instrument, a nasz pegaz wsiądzie w autobus w drodze na koncert, zacznie się dzień z życia muzyka.
Takie „garderoby”, jak się już je znajdzie, bywają różne: od zupełnie nieistniejących po oddzielne pokoje albo namioty przy scenie plenerowej czasem nawet z bonusem w postaci cateringu. Na catering oczywiście nie rzucamy się jak banda hipsterów na moccacino z mlekiem sojowym w Starbucksie. Bądź co bądź, jesteśmy profesjonalistami. Najgorszym faux pas, jakie można w tym momencie popełnić, jest szturchnięcie gitarzysty kopytkiem i rozemocjonowany szept: „Ziooooom, jemy?”. Skaju jako Doświadczony Muzyk (DM) wie, że dozwolone jest najwyżej jedno dwu i pół sekundowe spojrzenie w stronę stolika i lekkie uniesienie kącika ust z aprobatą. Najpierw trzeba zająć się swoim instrumentem i zacząć przygotowania do występu.
Gdyby trzeba było wybrać jedną rzecz jako najmniej lubiany element przedkoncertowej rutyny, byłoby to na pewno nagłaśnianie zespołu. Nie tylko dłuży się niemiłosiernie, ale na dodatek i tak zawsze po występie ktoś podchodzi i mówi, że w ogóle nie było słychać saksu albo perkusja była za głośno. To zwykle trzeci moment, gdzie Skaju przenosi się myślami w daleką przyszłość, gdzie na wszystkie koncerty będzie jeździł z własnym dźwiękowcem. Drugi jest wtedy, jak w czasie grania okazuje się, że jednak nie słyszy się dobrze w odsłuchach. Naprawdę mało rzeczy potrafi tak zepsuć granie jak kiepski odsłuch, ot co.
Stop. Niech tym razem przemówi muzyka. Mógłbym próbować opisać to, co dzieje się, gdy perkusista nabije pierwszy utwór, a zgromadzona we wszystkich energia wreszcie znajdzie ujście w decybelach wydobywających się z głośników. Mógłbym, ale to by się mijało z celem i wyszłoby sztucznie lub niepotrzebnie patetycznie, biorąc pod uwagę moje umiejętności pisarskie.
Ale to dobrze. W muzyce właśnie to jest piękne, że wcale nie potrzebuje słów, a każdy przeżywa ją sam w zupełnie niepowtarzalny i fantastyczny sposób i... Znów wyszło sztywno. Posłuchajcie lepiej Marienthala.
No i koniec. Aplauz, czasem bis, adrenalina opada. Ukłon, kurtyna. Trzeba w końcu pozbierać zabawki, wyjść do znajomych, których wcześniej zauważyło się ze sceny, podziękować za miłe słowa, gdy udają, że wcale nie słyszeli jak w połowie grania zepsułeś solówkę i... Wrócić do domu. Gra na dwa fronty jako student medycyny i muzyk przy dostatecznie dużej ilości samozaparcia lub - jak w przypadku Skaja - szczęścia może się udać, jednak rzadko jest czas, żeby po koncercie zostać na afterze. Niedługo po ostatnim ukłonie można zobaczyć jeszcze małego niebieskiego pegaza z czarną walizką na grzbiecie, jak przeciska się między ludźmi, co jakiś czas zaczepiając kogoś i podawszy na pożegnanie kopytko, mówi cicho: „Dzięki za granie, stary. Muszę już lecieć. Widzimy się w środę”.
Bo w środy Skaj ma próby zespołu.