Nie wypada być pegazem

Bo generalnie to w dzisiejszych czasach bycie pegazem jest trudne. Jakby sama niebieska sierść i kopytka nie przeszkadzały wystarczająco w codziennym funkcjonowaniu...

Pegaz na mikrobiologii - czyli czym się różni lekarz od wiedźmina

Nauka na mikrobach ogranicza się do dwóch podstawowych, niemalże egzystencjalnych pytań, z którymi prędzej czy później musi się zmierzyć każdy adept sztuki medycznej, praktykujący lekarz a także wiedźmin czy inny eksterminator...

Sen

Topos teatrum mundi w wersji kopytnej oraz sztuka improwizacji.

Dzień z życia praktykanta #4 - okiem Skaja

Na praktyki po czwartym roku przywiało nas ze Skajem na dwa różne oddziały. Ja swoich jeszcze nie zacząłem, ale za to on zaoferował się, że coś skrobnie. No i skrobnął. Nawet się nie domyślacie, jak ciężko było mi odczytać jego odręczne (odkopytne?) pismo...

Saksofon, jakiego nie znacie

Generalnie większość ludzi wie, albo przynajmniej kojarzy, że instrument, o którym mowa zyskał swoje miano od nazwiska swojego pierwszego konstruktora. Z Saxa to w ogóle niezły numer był...

czwartek, 3 grudnia 2015

Możesz być kimkolwiek zechcesz

Zrób to! Nie pozwól, żeby twoje marzenia pozostały marzeniami! mówił Shia Labeowuf z prostokątnego okienka na ekranie laptopa ku uciesze grupki studentów medycyny w akademiku po godzinach. Jeden z nich, który znacznie odbiegał wyglądem od reszty, po trzydziestu sekundach nie wytrzymał i skończył jako tarzająca się ze śmiechu po podłodze masa niebieskich kopytek. I wcale nie chodzi mi o to, że ze względu na słabą głowę podobną reakcję może po dwóch butelkach cydru wywołać u mojego skrzydlatego przyjaciela prawie wszystko. Generalnie potem przez jakiś czas niezawodnym sposobem na niekontrolowany atak śmiechu u Skaja było wyszeptanie mu wspomnianych wyżej słów do ucha na przykład ku uciesze gawiedzi podczas zajęć z mikrobiologii z doktor Buką albo zamarkowanie tego charakterystycznego przysiadu ze zbliżeniem rąk przypominającego prężącego muskuły goryla... lub pacjenta ciężko znoszącego badanie prostaty per rectum, ale jednocześnie zdeterminowanego, żeby mieć je już za sobą.

No bo wracając do meritum czym do jasnej ciasnej ma być to jedyne w swoim rodzaju to, po zrobieniu którego uczynimy świat lepszym miejscem, a filmowcy z Hollywood będą zabijać się o prawa do nakręcenia naszej biografii? Zakładając oczywiście, że nie chodzi o wcielanie w życie każdego pomysłu i zachcianki, które przyjdą Skajowi do łba. Pewnie Labeouf miał na myśli realizowanie swojego... bleh... Przeznaczenia.

Jeśli ktoś nie wie, wiele osób uważa przeznaczenie za rodzaj czegoś, co psychiatria nazywa ideą nadwartościową z tym, że ludzi, którzy poznali swoje (zwykle podczas jakiegoś swoistego duchowego katharsis), nie zamyka się w szpitalach, tylko podziwia i stawia za przykład dla innych, podobno błądzących przez całe życie jak źrebak we mgle. Generalnie fajnie jest mieć przeznaczenie. Niestety to bzdura. Taki mit, w który im prędzej przestaniemy wierzyć, tym lepiej.
Tylko co dalej? Oczywiście Shia Labeouf ma rację. Ale nawet jeśli już z grubsza zdecydowaliśmy się na daną ścieżkę kariery, czy powinniśmy porzucić wszystkie inne pasje, ewentualnie minimalizując je do nic nie znaczących weekendowych hobby w celu ochrony przed zbyt wczesnym wypaleniem zawodowym?

To powinno być oczywiste. Przecież od dziecka powtarza nam się, że możemy w życiu robić cokolwiek zechcemy i ogranicza nas tylko nasza własna wola. Specjalnie nie chcę pisać o tym, że przecież nie każdy ma równe szanse i bardzo wiele zależy od statusu społecznego, majątkowego czy zwykłych predyspozycji. Jeśli chodzi o wzbudzanie poczucia winy wśród przedstawicieli białej klasy średniej, jest masa ludzi, którzy zrobią to lepiej ode mnie, a poza tym nie robi się do własnego gniazda czy coś w tym stylu.

No więc moje kochane niepowtarzalne płatki śniegu, pegazy wy moje, samotne wyspy pośród oceanu przeciętności, możecie robić, co tylko zechcecie. Czasem potrzeba sprzyjającej ekonomii, najczęściej odpowiedniego podejścia, niekiedy nutki szczęścia i iskry inspiracji. Bywa też, że muszą ucierpieć na tym jakieś mniej ważne obowiązki, ale generalnie wszystko jest możliwe. Właśnie z takiego założenia wychodzi Skaj, gdy Reszta Świata twierdzi, że łączenie muzyki z medycyną jest czymś nadzwyczajnym i godnym podziwu, a on tylko wzrusza skrzydłami, powtarzając z uśmiechem, że to tylko tak dobrze wygląda z zewnątrz.

Tylko że jeżeli lekarz nie da z siebie stu procent, będzie w najlepszym razie kiepskim lekarzem. Tak samo jest z muzykiem. Oczywiście nie ma tu prostej odpowiedzi: nasza pasja jest częścią nas, jest niezbędna do życia, a ludzie tak jak pegazy są stworzeniami wielowymiarowymi. W ostatecznym rozrachunku chodzi jednak o priorytety. Bo możesz być kimkolwiek zechcesz.

Ale czy możesz być tym wszystkim jednocześnie?
 

czwartek, 22 października 2015

Bajka o Skaju co Antywacława ubił (czyli rzecz o szczepionkach)

awno dawno temu za siedmioma górami, za siedmioma lasami i jednym całkiem sporym zbiornikiem melioracyjnym była sobie kraina Uniwersytetem Medycznym zwana. Panował nad nią stary król Dziekanus, który rządził swoją dziedziną mądrze a sprawiedliwie, przez co cieszył się miłością i szacunkiem swoich asystentów, żaków i pacjentów.

Ci ostatni szczególnym mirem zwykli króla Dziekanusa otaczać, bo wżdy było wiadomo, że jeno ilekroć kto zaniemógł za sprawą choroby różnej maści, nie lza mu było czekać w izbie, aż ducha wyzionie, ale pomocy na dworze łacno mógł szukać. Tam bowiem monarcha zwykł najrozmaitszymi dryjakwiami sobie wyłącznie znanymi wszystkie przypadłości ludu swego leczyć. A i to dzięki mądremu władcy zdarzało się tylko od wielkiego dzwonu, albowiem dekretem królewskim każde dziecko w Uniwersytecie było chronione specjalnym zabiegiem wakcynacyją zwanym.

Jednak tak to już niestety bywa na tym świecie, że nic co dobre wiecznie trwać nie może. Dlategoż pewnego razu wysłał król swoich heroldów po całym królestwie z wieścią, jak następuje:

Obywatele Uniwersytetu Medycznego! Nasz miłościwy pan i władca, król Dziekanus Dwudziesty Piąty ogłasza, co następuje: na zamku zalęgł się stwór szkaradny Antywacławem zwany, która to poczwara, w szpitalu królewskim mając swoje leże, nie pozwala naszemu władcy dzieci wakcynować, coby zdrowe były i dobrze im się powodziło. Dlategoż śmiałek, który Antywacława przegnać tam, gdzie raki zimują, zdoła, dworskim dekretem pół punktu na LEP-ie oraz rękę królewny nieboszczki, co ją rok temu koń stratował, w formalinie dostać może”.


Wielkie tedy poruszenie zapanowało wśród żaków w całym królestwie, a nynie już, jak kto ledwo nerwy czaszkowe po kolei spamiętał, gnał co koń wyskoczy do zamku, coby o swoje pół punktu i rękę królewny pro publico bono się ubiegać. Wielu próbowało zmorę ze szpitala zmóc przeróżnymi sposobami, jednak żadna broń zdawała się gadziny nie imać. Jedni próbowali uderzać logiką, inni szli na przeciwnika z orężem wykutym z najznakomitszej wiedzy akademickiej, zasłaniając się tarczą wzmacnianą miksturą z tysięcy badań naukowych. Nic na stwora nie działało. Antywacław bowiem nie przejmował się ani logiką, ani nawet faktami, a ignorancyją swoją wszelkie ataki udaremniając, siedział głęboko w swojej norze i gulgotał tylko złośliwie. Każdego zaś, kto owo gulgotanie słyszał, zimny dreszcz przejmował i już nie chciał na bestyję nastawać, albowiem milsze mu było własne życie nad zaoszczędzenie paru godzin nauki. Tym oto sposobem pozbywał się Antywacław wszelakich śmiałków i amatorów przydatków zmarłej królewny, o połowie punktu na LEPie nie wspominając.

Po miesiącu i tygodniach trzech wieść trafiła nawet w najdalsze zakątki krainy i tak się złożyło, że usłyszał ją pewien młody pegaz niebieskiego umaszczenia. Bardzo się przejął losem króla i biednych niewakcynowanych dzieci i zapragnął pokonać poczwarę, która na zdrowie obywateli nastawała. Na imię miał Skaj. Zaraz też inni żacy poczęli kręcić głowami i powtarzać: Skajko-jajko, tyś to na Antywacława chciał się porwać? Pomyśl, co on zrobił z mądrzejszymi od ciebie. Pomyśl o swojej matuli. Co ona pocznie, jak z ręki potwora zemrzesz? Ucz ty się lepiej, bo za tydzień masz zaliczenie ze zdrowia publicznego - mówili.

Olaboga, Skajuś! zawodziła matka, która z jakiegoś powodu wtargnęła nagle w tok narracji. Jaka ja biedna. Nie dość, że jesteś koniem, to jeszcze cukier podrożał”.

Na takie dictum wzruszył tylko nasz pegaz skrzydłami, zarżał raźno, strząchnął grzywą i gdy już skończył demonstrować wszem i wobec swoją odmienność gatunkową, ruszył do zamku, gdzie czekał zafrasowany król.

Przybył tedy dzielny Skaj pod leże stwora, co się w zamku zalągł i tako rzecze:
 – Wyłaź gadzino i stawaj ze mną w szranki albo zmykaj, gdzie pieprz rośnie, bo nie godzi się, aby niewinnych dziatków nie pozwalać królowi wakcynować!
  A pocałuj mnie w dupę zagulgotał złośliwie Antywacław, co ani myślał wychodzić i stawać z pegazem do pojedynku, jeno odpowiednią część ciała wystawił lekko do przodu, coby wspomniany akt oralny przeciwnikowi ułatwić.

Rozsierdził się tedy Skaj nie na żarty, że sobie z niego taki byle Antywacek dworuje i uczciwie na logiczne argumenty walczyć nie zamierza.
 – Takiś to, bratku? zapytał gniewnie. Wychodź zaraz, bo tak cię kopnę, że cię własne limfocyty nie poznają! zagroził.

Nie doczekał się jednakże żadnej reakcji, toteż jak powiedział, tak zrobił: odwrócił się tyłem do oponenta i z całej siły bryknął tylnymi nogami, a Antywacław zawył z bólu i tak daleko poleciał niesiony trzecią zasadą dynamiki Newtona, że wylądował dopiero w przyszły czwartek.

Wyszedł zaraz wdzięczny król Dziekanus do dzielnego pegaza i powiada:
 – Skaju! Toć stu śmiałków próbowało poczwarę zmóc wiedzą, logiką i doświadczeniem, a tyś jeno brutalnej siły kopytek użył, a bestyję przegoniłeś. Winniśmy wszyscy tobie dozgonną wdzięczność. Proś, o co chcesz, a jeśli będzie w mojej mocy, tako ci uczynię.
 – Królu Dziekanusie odrzekł pegaz, kłaniając się nisko Nie ze względu na nagrodę stanąłem w szranki z Antywacławem, ale ze względu na dobro naszej pięknej krainy. O punkty do LEP-u nie dbam, a anatomię zdałem w sesyji wrześniowej, zatem i ręka królewny niech trafi do kogoś, komu bardziej się przyda. Proszę cię jeno o zaliczenie ze zdrowia publicznego, albowiem okrutniem zmęczony po tym całym starciu i uczyć się mi teraz nie łacno.

Na te słowa zaśmiał się dobrotliwie król Dziekanus i królewskim długopisem wpisał obok nazwiska Skaja zal, które to zal widnieje po dziś dzień w akademickich księgach, a niektórzy mówią, że jak się dobrze przypatrzyć, widać w literach jakby podobiznę przegnanej gadziny.

QNIEC

*************************************


Notka na koniec: Co do zasadności szczepień lub jej braku pozwolę się wypowiedzieć mądrzejszym i zalinkuję do bardzo fajnego artykułu, który znalazłem w sieci i który po części zainspirował historyjkę o Antywacławie i zaliczeniu ze zdrowia publicznego: http://thelogicofscience.com/2015/10/12/100-bad-arguments-against-vaccines/

A zwyczajowy rysunek zamieszczam tutaj ;)

P.S. Jakby ktoś nie zauważył, odświeżyłem wygląd bloga. Ze sliderem na stronie głównej i w ogóle :3 Będę wdzięczny za każdą opinię na jego temat.. Coś nie pasuje? Coś zmienić? Coś się źle wyświetla?

środa, 30 września 2015

Jak przetrwać na medycynie

Jako że jutro pierwszy października, a na blogach studentów medycyny, które czytam, panuje ostatnio trend na opisywanie swoich traumatycznych przeżyć z pierwszego roku ku przestrodze młodszych kolegów i koleżanek, postanowiłem sam dorzucić swoje trzy grosze do całego tego zamieszania, jednak zamiast mrożących krew w żyłach opowiadań o zgubieniu drogi w wielkim mieście i refleksji o zwłokach śmierdzących formaliną, przygotowaliśmy ze Skajem zwięzły poradnik, który, mam nadzieję, w dziesięciu prostych punktach pokaże wam, jak przeżyć naukę medycyny, nie dając przy tym przysłowiowego faka (i nie chodzi mi tutaj o fakultety).

Tak, powyższy akapit to jedno monstrualne zdanie wielokrotnie złożone.

1. Materiałów nigdy za dużo. Wykładowcy uniwersytetów medycznych są znani z tego, że potrafią zapytać o dosłownie wszystko, byleby tylko uwalić studenta, a pięciokilogramowa teczka z kserówkami trzymana na ławce podczas ćwiczeń odstrasza ich tak skutecznie jak, nie przymierzając, czosnek wampiry. Poza tym w podręcznikach mogą być błędy i mogą się zdezaktualizować, w przeciwieństwie do notatek na Chomikuj opracowanych kiedyś przez jakąś grupę studentów z drugiego końca Polski. Artykuły z PubMedu must have, opracowania pytań dla ambitnych jak najbardziej, kącik porad medycznych z Przyjaciółki nie zaszkodzi skserować na wszelki wypadek.

2. Jeżeli kupujesz materiały, to tylko z najlepszego źródła. Na Facebooku można znaleźć grupy, gdzie studenci zamieszczają oferty kupna, sprzedaży bądź wymiany praktycznie wszystkiego, co potrzebne do studiowania. Szukaj ogłoszeń, w których sprzedawcy piszą, że dzięki swoim notatkom zdali wszystko w pierwszym terminie bądź startowali w jakichś konkursach typu Scapula Aurea czy Superhelisa. Jeżeli komuś powinęła się noga na sesji w czerwcu, to prawdopodobnie przez to, że miał kiepskie notatki i nie warto od niego kupować. Poza tym jako przyszły LEKARZ nie chcesz się przecież zadawać z przegrywami, którzy i tak prawdopodobnie nie skończą tych studiów. Dobrym wyznacznikiem jest też cena. Jeżeli ktoś liczy sobie za mało albo chce tylko czekoladę za fatygę, pewnie da ci lipne materiały, żeby pozbyć się konkurencji w przyszłości. Jeżeli jednak wciąż masz jakieś wątpliwości, patrz punkt 1.

3. Kup sobie co najmniej 3 markery w jaskrawych kolorach do zaznaczania tekstu w notatkach i podręcznikach. Bez tego nie ma szans na przyswojenie jakiejkolwiek wiedzy. Nie od dziś wiadomo, że pozakreślanie książki robią dobre wrażenie na otoczeniu oraz pozwolą ci czuć, że coś zrobiłeś i nawet, jeśli będziesz zaznaczał bezmyślnie prawie wszystko jak leci, coś w głowie zostanie.

4. Ucz się tylko tego, czego absolutnie musisz. I tak będziesz miał/a na tym kierunku problem ze znalezieniem czasu na cokolwiek, a wszyscy wiedzą, że zawodu uczysz się tak naprawdę tylko przez rok stażu po studiach. Reszta jest dla papierka.

5. Koniecznie kup sobie czaszkę. Musi być prawdziwa. Bez niej nie ma szans zdać anatomii. Poza tym co to za student medycyny bez czaszki? Czym niby chcesz szpanować na imprezach?

6. Zmień profilowe na facebooku na takie, które odzwierciedla twoją nową drogę życiową. Koniecznie takie, na którym jesteś w kitlu, fartuchu anatomicznym albo w masce chirurgicznej. Jeśli nie grzeszysz urodą, wstaw zdjęcie RTG niekoniecznie musi być twoje, i tak nikt się nie zorientuje. Nie zapomnij też o regularnym wrzucaniu na tablicę medycznych memów, fotografii szkiełek z limfocytem, który ma jądro w kształcie serca i tym podobnych. Ciągle narzekaj na ilość nauki i mów, że chyba sobie nie poradzisz. To pomaga w walce ze stresem.

7. Sen jest dla słabych. Nie zarywając nocy, nie masz szans dobrze się przygotować na cokolwiek, a w dodatku będziesz stanowić zgorszenie i zły przykład dla innych studentów. Już podczas wakacji polecamy przyzwyczajać się do dziewiętnastogodzinnego dnia pracy. W czasie sesji ilość snu skróć do dwóch godzin, a w razie potrzeby możesz czasami w ogóle z niego zrezygnować.

8. Koniec z pasjami i zainteresowaniami poza medycyną. I tak ci się do niczego nie przydadzą i będziesz miał więcej czasu na naukę. Tapetę na telefonie i komputerze zmień na jakiś szkielet albo grafikę z atlasu anatomicznego. Dla relaksu czytaj tylko popularnonaukowe książki medyczne. Jeżeli już musisz słuchać muzyki, to tylko Elektrycznych Gitar, bo ich lider jest neurologiem.

9. Nie ufaj nikomu. Starości grup i roku dbają tylko o własne interesy. Na wszystkie katedry w każdej sprawie udawaj się zawsze osobiście. Nie dziel się notatkami i nie bierz udziału w grupowym opracowywaniu pytań i spisywaniu wykładów. W ten sposób nikt cię nie oszuka i nie będzie korzystał z twojej ciężkiej pracy.

10. Słuchaj porad anonimowego kolesia, który twierdzi, że przyjaźni się z małym, niebieskim, gadającym konikiem. W żadnym wypadku nie pytaj starszych kolegów albo ludzi z sekty zwanej IFMSA. Oni kłamią. Serio.

****

No dobra, po prostu pamiętajcie nie można dać się zwariować :) Jeżeli ktoś ma jakieś pytania, postaramy się ze Skajem odpowiedzieć na nie w komentarzach. Jeżeli nie, to pójdziemy się upić tanim cydrem, bo i tak nie mamy nic lepszego do roboty. Nie obrazimy się również, gdy zaglądający tu studenci zostawią swoje własne porady dla pierwszoroczniaków ten temat ciężko wyczerpać.

A dla rozpoczynających drugi rok, wstawiam bazgroł z moich notatek na ćwiczenia z biochemii o substancjach uzależniających :v

*CDT desjalowana transferryna ważny marker nadużywania alkoholu, wzrasta po spożywaniu >60g C2H5OH na dobę przez 3-4 tygodnie.

środa, 23 września 2015

Muzyk na ulicy

Pogodny sierpniowy wieczór. Ludzie spłoszeni wcześniej popołudniowym żarem znowu wychodzą z domów, a brukowane ulice Starego Miasta, zdominowane do tej pory głównie przez najwytrwalszych turystów obwieszonych aparatami fotograficznymi i uginających się pod ciężarem plecaków wypchanych najpotrzebniejszymi rzeczami, znowu zaczynają prowadzić do klubów i kawiarni albo tak po prostu na spacer. Wieczorami zabytki odsuwają się na drugi plan. Wtedy też, koło godziny dwudziestej, można na Plantach spotkać zarówno grupki imprezowiczów rozpoczynających całonocny maraton po barach i parkietach tanecznych, jak i rodziny z dziećmi, zakochane pary w drodze na romantyczną kolację oraz całą resztę, która zmęczona długim dniem wraca do domów lub hoteli.

Dodatkowo w sezonie nieodłącznym elementem miejskiego krajobrazu są artyści uliczni rozlokowani w strategicznych miejscach na placach oraz wzdłuż ulic i deptaków. Zmierzając już do meritum po tym przydługim wstępie, tego lata wśród wspomnianych artystów można było zobaczyć (i posłuchać) tak dla odmiany niżej podpisanego. Skaj tym razem ze względu na swoje przyrodzone lenistwo oraz, jak twierdzi, resztki godności osobistej nie towarzyszył mi w tym jakże ubogacającym przedsięwzięciu. Zamiast tego zajmował się oglądaniem Breaking Bad oraz systematycznym podprowadzaniem mi zarobionych drobniaków.
Raczej lubię ludzi i mimo że przed pierwszym ulicznym występem byłem zdenerwowany bardziej niż tasiemiec u anorektyczki, znaleźli się tacy, którzy zatrzymywali się na chwilę, żeby posłuchać, zamienić ze mną parę słów, czasem wrzucić coś do futerału albo w inny sposób pokazać, że podoba im się to, co robię. Uśmiech, skinięcie głową, zaimprowizowane oklaski. Takie małe momenty, które sprawiają, że podczas grania dla przypadkowej publiczności ciężko się nudzić.

Na przykład Jakob. Poznałem go, gdy grałem koncert Głazunowa. Generalnie to ten kawałek często mi ktoś przerywał.  Utwór trwa jakieś piętnaście minut i jest w nim trochę pauz, gdzie normalnie wchodzi orkiestra, a ja na chwilkę wyjmowałem instrument z ust i ludzie myśleli, że już skończyłem. Jakob zadał mi wtedy pytanie, którego żaden uliczny muzyk się nie spodziewa:

Hi. Can I listen to you play?

W przypływie wielkoduszności łaskawie mu pozwoliłem. Podczas następnej pauzy (no nie pozwolą mi dograć tego Głazunowa do końca) zagaił z kolei, czy nie myślałem może o jazzie. Na początku mu tłumaczę, że coś tam improwizuję, ale moją silniejszą stroną jest klasyka i od słowa do słowa... gość wyciąga gitarę i zaczyna grać. Śpiewał też całkiem nieźle, a ja wrzucałem do tego swoje wstawki na saksofonie. Umówiliśmy się jeszcze na wspólne granie po sesji wrześniowej. I powiedzcie mi teraz, że muzyka nie łączy ludzi!

Jakob wspomniał mi jeszcze, że jest z Ukrainy i że będzie mieszkał w Krakowie przez najbliższe sześć lat, bo przyjechał... studiować medycynę!

Kolejnym utworem, którego raz nie dane mi było skończyć, była Aria Bozzy. W pewnym momencie zostałem otoczony przez grupkę podchmielonych nastolatków. Trochę się przestraszyłem, nie powiem, szczególnie, że zarobienie maczety w plecy nie figurowało na mojej liście Rzeczy do zrobienia przed śmiercią. Zdarzyło się jednak coś o wiele gorszego: zrobili mi taką wieś jak stąd do Majcherek Dolnych. To znaczy byli w sumie bardzo mili... na swój sposób. Jeden z nich próbował mnie nawet poczęstować chrupkami, a bełkotliwe Zioooom, szacun! wychrypiane w moją stronę potraktowałem jak największą pochwałę. Tylko potem, gdy specjalnie dla nich zagrałem krótki i skoczny Swing for Diana, zaczęli nagabywać przechodniów w moim imieniu, prowadząc marketing pośredni mojej działalności artystycznej. Jak to mówią, dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane...
Był też Joe, a przynajmniej tak go w myślach nazwałem, bo mi się nie przedstawił. Spokojny, kulturalny starszy pan. Jeden z tych schludnie ubranych, których garderoba zatrzymała się jednak w minionej epoce na jakimś ranczu w USA. Spojrzał na mnie spod ronda skórzanego kapelusza, podkręcił wąs i najpierw zapytał się, kto napisał utwór, który właśnie grałem, a potem powiedział mi, że ma w domu trzy saksofony, ale na nich nie gra. Nie wiem, czy chciał się pochwalić, czy złożyć mi ofertę handlową (a taki sopran to bym sobie kupił, gdybym tylko miał za co, oj tak), ale w każdym razie pogadaliśmy przez chwilę. Wierzcie, nieczęsto spotykam kogoś, kto wie, co to jest soprillo albo taki, dajmy na to, tubax.

Oprócz tego standard: paru Azjatów cykających fotki wszystkiemu, co się ruszało (w tym mi), niespodziewanie mili strażnicy miejscy sprawdzający moje papiery i dzieci podchodzące nieśmiało do otwartego przede mną futerału, ściskając w dłoni pieniążek, który przed chwilą dostały od rodziców.

Tak więc jeżeli w przyszłości spodoba ci się jakiś artysta uliczny, okaż mu to. Niekoniecznie w jakiś materialny sposób. Dzięki takiemu właśnie okazywaniu swoje granie wspominam bardzo miło, chociaż nie okazało się raczej finansowym sukcesem. Za rok mam zamiar przygotować się lepiej i zrobić coś bardziej chwytliwego. Spójrzmy prawdzie w oczy pojedynczy saksofon altowy grający a capella muzykę klasyczną nie jest czymś, co jest w stanie poruszyć tłumy. No chyba żebym był Arno Bornkampem. Niestety nie jestem...

PS. Skaj twierdzi, że za mało aktywizuję czytelników. Nie stawiam w postach pytań i nie zachęcam do zostawiania odpowiedzi w komentarzach, nie zintegrowałem strony z fejsbukiem i gugleplusem i w ogóle to za przeproszeniem ch*ja robię, a nie prowadzę bloga, bo samo pisanie postów wystarczyło może dwadzieścia lat temu, kiedy z internetem łączyło się przez modem telefoniczny, a super futurystycznym sprzętem i szczytem luksusu był monitor CRT z płaskim kineskopem. Więc... Taaa... Jeśli macie jakieś pytanie odnośnie takich występów ulicznych, zdobywania pozwolenia, opłat i przebiegu przesłuchań kwalifikacyjnych, chętnie na nie odpowiem.

niedziela, 6 września 2015

Dzień z życia praktykanta #3 – Papierologia


Miesiąc czasu to wystarczająco dużo, żeby nawet niedoświadczony i średnio rozgarnięty koniowaty wdrożył się w funkcjonowanie oddziału, zaczynając od porannej odprawy i obchodu sal, poprzez życie codzienne tego fascynującego i magicznego miejsca jakim jest dyżurka lekarska, na wypisywaniu kart zgonu kończąc. Niestety nie tylko wyobrażenia o pracy lekarza wyniesione z serialu Doktor House umierają w szpitalu. Niemniej, każde praktyki to nowe doświadczenie, które jest wartościowe nie tylko ze względu na wdrażanie się do przyszłego zawodu. Nieznane miejsce, nieskończone możliwości do zrobienia z siebie idioty na oczach pracujących tam ludzi, ale też trochę szansy na odwalenie dobrej roboty i przy okazji nauczenie się czegoś.

Tak więc nawet jeśli Skaju, kiedy pierwszego dnia usłyszał, że są dwa przyjęcia na odcinku męskim, skoczył szybko do pobliskiej Biedronki po colę i czipsingi, coby z pustymi kopytami nie przychodzić na imprezę, tak po czterech tygodniach wiedział już nawet, co to emefka oraz kiedy może być potrzebna i że inka to nie tylko kawa zbożowa. Nauczył się też między innymi, z czego składa się dokładnie dokumentacja pacjenta na oddziale oraz jak wypisuje się karty zleceń.

Bo generalnie to w szpitalu wszystko się wypisuje. Recepty, zlecenia, zaświadczenia, wnioski do pomocy społecznej, konsultacje, badania, wypisy jak sama nazwa wskazuje też się wypisuje. Za pomocą wypisu wypisuje się pacjenta ze szpitala oczywiście. Z kolei przyjęcia... się robi. Ale żeby zrobić przyjęcie, trzeba mnóstwo rzeczy wypisać, więc i tak jak się nie obrócisz, zad będzie z tyłu. Tylko długopisy się nie wypisują, bo po pierwsze większość dokumentacji drukuje się z komputera, a po drugie przedstawiciele firm farmaceutycznych zapewniają stały dopływ artykułów biurowych.

W ogóle ta cała dokumentacja jest bardzo ważna. Nie każdy jest godzien, żeby móc ją uzupełniać. Skaj do dzisiaj nie rozumie, dlaczego o większość rzeczy z nią związanych wszyscy prosili raczej jego koleżankę, również na praktykach po trzecim roku, mimo że starał się wyglądać tak profesjonalnie jak się dało. Nawet koszulę z kołnierzykiem założył pod kitel i w ogóle. Całe szczęście roboty bywało na tyle, że nawet jego do niej zaprzęgano i nie musiał się nudzić, czytając po raz n-ty historie choroby pacjentów z oddziału tudzież kieszonkowy podręcznik do interny. Przy okazji, jeżeli chcieliście wiedzieć, co robią ambitni praktykanci, gdy nie mają co robić, to już wiecie. Kieszonkowy podręcznik do interny. Ewentualnie tacy, którzy chcą wyglądać na ambitnych...
Niech ktoś mi zabierze cienkopis D:
Gdzie tu miejsce na naukę? Na PRAKTYKĘ? Z reguły pomiędzy stałymi punktami dnia, czyli odprawą, wizytami i uzupełnianiem kart gorączkowych (karty gorączkowe, jak sama nazwa wskazuje, służą do zaznaczania ciśnienia tętniczego). Jest to czas wypełniony bieganiem po oddziale w poszukiwaniu zajęcia, chodzeniem jak cień za jednym z lekarzy i zadawaniem  wszystkich pytań, o jakich się tylko pomyśli i będą wystarczająco inteligentne, analizowaniem wyników badań i poznawaniem pacjentów zarówno przedmiotowo jak i podmiotowo. Znalazło się nawet trochę okazji, żeby porządnie podszkolić się w pobieraniu krwi i wreszcie kogoś zacewnikować.

Tja... tylko szkoda, że żeby się czegokolwiek nauczyć, trzeba pchać się do wszystkiego samemu, a jeżeli jakiemuś studentowi trafi się gorszy oddział, gdzie lekarze mają w zwyczaju olewać studentów ciepłym moczem, ma pozamiatane na starcie. Ja rozumiem, że przyszły lekarz powinien sam wykazywać ogólny pęd do kształcenia i że nikt niczego w życiu nie podaje na tacy, no ale serio? To chyba nie jest jakieś nie wiadomo co, żeby zamiast bezsensownych fakultetów, na które chodzi się często tylko po to, żeby mieć obecność, nie zrobić chociażby paru godzin zajęć typowo praktycznych w semestrze. A tu na dodatek trzeba jeszcze płacić szpitalowi, żeby łaskawie zechciał przyjąć do siebie na praktyki. Podczas gdy tacy nasi znajomi studiujący na ten przykład informatykę mają nawet czasem praktyki płatne. W sensie, że to oni dostają pieniądze.

Ufff... dobra. Wylałem trochę żalu.

Miesiąc to jednocześnie dość, żeby z wyraźną ulgą podsunąć pani ordynator kartkę z potwierdzeniem odbycia praktyk i dostać kolejną piękną pieczątkę do kolekcji. Jeszcze długo każde spojrzenie na historię choroby będzie wywoływać odruch wymiotny i nagły przypływ senności. Aż do października. Potem zabawa zaczyna się od nowa.

środa, 19 sierpnia 2015

1000 wyświetleń bloga!

Trzeba się cieszyć z małych rzeczy. Tak z przykładowej małej rzeczy cieszy się Skaj. Shame.
A za jakiś tydzień lub dwa będzie tu można przeczytać, jak wygląda życie lekarza na oddziale chorób wewnętrznych z kardiologią oraz co jest fajnego w graniu na ulicy z otwartym futerałem, do którego przechodnie czasem wrzucą jakieś drobniaki. Nie umiem w dedlajny...

poniedziałek, 20 lipca 2015

Dzień z życia muzyka

Gdy 13 maja 2015 roku niepozornie wyglądający niebieski pegaz wychodził rano z domu z futerałem na instrument zarzuconym na grzbiet, nie spodziewał się, że za dwa miesiące to właśnie ten dzień zostanie przeze mnie opisany na jego blogu.

Jak zapewne już większość z was zdążyła zauważyć, nawet jeżeli nie czytacie Dnia... od początku, Skaju jest saksofonistą. Nawet jeżeli wszystko wskazuje na to, że w przyszłości światła reflektorów i żel w grzywie będą ustępować miejsca lampom bezcieniowym i białym kitlom, swoją drugą pasję traktuje bardzo poważnie, co czasami wiąże się z pewnymi niedogodnościami. Bądź co bądź, duża i stosunkowo ciężka czarna walizka nie jest standardowym wyposażeniem studenta medycyny, a obowiązki pań w szatni  rzadko kiedy wybiegają poza standardową trójkę: kurtki, parasole, damskie torebki. Próba zostawienia u nich instrumentu kończy się zwykle pytaniami o zawartość walizki, odmową lub - i wbrew pozorom to jest najgorsze - Morderczym Spojrzeniem numer 7 znanym także jako Dobra Daj Mi To Coś I Zejdź Mi Z Oczu.

Ale warto. Nawet nie dlatego, że płeć piękna leci na muzyków (bo leci, ale o tym innym razem). Warto dla tego, co stanie się wieczorem. Gdy panie z szatni odprowadzą Skaja nienawistnym wzrokiem, wydawszy mu instrument, a nasz pegaz wsiądzie w autobus w drodze na koncert, zacznie się dzień z życia muzyka.


Autobus jest zwykle ostatnią chwilą na wyciszenie się przed graniem i pozbieranie myśli w samotności. Na miejscu zwykle za dużo się dzieje, zawsze trzeba coś sprawdzić, rozłożyć, czekać na nagłośnieniowca, który się spóźnia, dogadać ostatnie szczegóły koncertu z pozostałymi członkami zespołu... to całe cudowne zamieszanie, które sprawia, że krew zaczyna buzować już od chwili, kiedy z oddali zobaczysz scenę lub sam budynek, w którym masz za dwie godziny zagrać. Na razie jednak...

...trzeba się skupić na odnalezieniu backstage'u czy jakiegoś miejsca do rozłożenia się i zostawienia gratów na czas koncertu. Skaj nie może się doczekać, kiedy już będzie na tyle sławny i rozpoznawalny, że pracownicy obiektu sami z siebie przywitają go i pokażą drogę. Niekoniecznie do garderoby z gwiazdką przybitą na drzwiach. Serio, bądźmy realistami. Niestety na chwilę obecną wszyscy są zawsze bardzo zajęci i nikt nie ma czasu nawet spojrzeć na niebieskiego pegaza nerwowo rozglądającego się za kimś, kto wygląda na osobę odpowiedzialną za imprezę.


Takie garderoby, jak się już je znajdzie, bywają różne: od zupełnie nieistniejących po oddzielne pokoje albo namioty przy scenie plenerowej czasem nawet z bonusem w postaci cateringu. Na catering oczywiście nie rzucamy się jak banda hipsterów na moccacino z mlekiem sojowym w Starbucksie. Bądź co bądź, jesteśmy profesjonalistami. Najgorszym faux pas, jakie można w tym momencie popełnić, jest szturchnięcie gitarzysty kopytkiem i rozemocjonowany szept: Ziooooom, jemy?. Skaju jako Doświadczony Muzyk (DM) wie, że dozwolone jest najwyżej jedno dwu i pół sekundowe spojrzenie w stronę stolika i lekkie uniesienie kącika ust z aprobatą. Najpierw trzeba zająć się swoim instrumentem i zacząć przygotowania do występu.


Gdyby trzeba było wybrać jedną rzecz jako najmniej lubiany element przedkoncertowej rutyny, byłoby to na pewno nagłaśnianie zespołu. Nie tylko dłuży się niemiłosiernie, ale na dodatek i tak zawsze po występie ktoś podchodzi i mówi, że w ogóle nie było słychać saksu albo perkusja była za głośno. To zwykle trzeci moment, gdzie Skaju przenosi się myślami w daleką przyszłość, gdzie na wszystkie koncerty będzie jeździł z własnym dźwiękowcem. Drugi jest wtedy, jak w czasie grania okazuje się, że jednak nie słyszy się dobrze w odsłuchach. Naprawdę mało rzeczy potrafi tak zepsuć granie jak kiepski odsłuch, ot co.


Teraz doszedłem do momentu, w którym powinienem napisać coś o samym występie. Godzina zero, Skaj przybija piątkę z zespołem i wśród oklasków widowni wszyscy wychodzą na oświetloną scenę. Serce zaczyna mu mocniej bić, gdy mimochodem rzuca okiem na ludzi zgromadzonych trochę niżej przed nim. Lider daje znak i...

Stop. Niech tym razem przemówi muzyka. Mógłbym próbować opisać to, co dzieje się, gdy perkusista nabije pierwszy utwór, a zgromadzona we wszystkich energia wreszcie znajdzie ujście w decybelach wydobywających się z głośników. Mógłbym, ale to by się mijało z celem i wyszłoby sztucznie lub niepotrzebnie patetycznie, biorąc pod uwagę moje umiejętności pisarskie.


Ale to dobrze. W muzyce właśnie to jest piękne, że wcale nie potrzebuje słów, a każdy przeżywa ją sam w zupełnie niepowtarzalny i fantastyczny sposób i... Znów wyszło sztywno. Posłuchajcie lepiej Marienthala.

No i koniec. Aplauz, czasem bis, adrenalina opada. Ukłon, kurtyna. Trzeba w końcu pozbierać zabawki, wyjść do znajomych, których wcześniej zauważyło się ze sceny, podziękować za miłe słowa, gdy udają, że wcale nie słyszeli jak w połowie grania zepsułeś solówkę i... Wrócić do domu. Gra na dwa fronty jako student medycyny i muzyk przy dostatecznie dużej ilości samozaparcia lub - jak w przypadku Skaja - szczęścia może się udać, jednak rzadko jest czas, żeby po koncercie zostać na afterze. Niedługo po ostatnim ukłonie można zobaczyć jeszcze małego niebieskiego pegaza z czarną walizką na grzbiecie, jak przeciska się między ludźmi, co jakiś czas zaczepiając kogoś i podawszy na pożegnanie kopytko, mówi cicho: Dzięki za granie, stary. Muszę już lecieć. Widzimy się w środę.



Bo w środy Skaj ma próby zespołu.

piątek, 19 czerwca 2015

Sen


Akcja. Słychać brawa, ciężka kurtyna z czerwonego aksamitu pamiętająca chyba jeszcze czasy samej Heleny Modrzejewskiej idzie w górę. Aktorka grająca Julię wychodzi na scenę, a ty obserwujesz ją zza kulis, gdy nagle uświadamiasz sobie, że przecież zaraz obok niej ma pojawić się Romeo, którego w tej sztuce z jakiegoś powodu grasz właśnie ty.

Zapada cisza. Julia spogląda nerwowo w twoją stronę, z widowni zaczynają dochodzić pierwsze szmery przyciszonych rozmów, a ciebie ogarnia narastająca panika. Przecież nie umiesz tekstu. Mało tego - nie wiesz tak naprawdę, co się w ogóle dzieje. W międzyczasie czyjaś ręka wciska ci książeczkę z tekstem dramatu i wypycha na scenę. Zdesperowany, starając się nie myśleć o setkach oczu śledzących teraz każdy twój ruch, otwierasz szybko otrzymaną w ostatniej chwili ściągę tylko po to, żeby zorientować się, że nic cię już nie uchroni przed kompromitacją i zaprzepaszczeniem pracy wszystkich osób zaangażowanych w spektakl, bo kartki okazały się puste... i zrobione z naleśników?

Podobny sen w różnych wariantach na pewno przyśnił się zdecydowanej większości nas. Ten konkretny Skaj opowiedział mi prawie trzy lata temu podczas owej długiej nocy spędzonej w barze na początku naszych studiów, nad szklanką piwa, a w jego przypadku cydru, sączoną leniwie przy akompaniamencie jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego jazzowego kawałka charczącego z głośników w kącie. 
„Wiesz” - powiedział - Gdyby to się działo naprawdę, poradziłbym sobie jakoś. Bo takie jest życie" - Zanim zdążyłem rzucić jakąś celną uwagą, jak to po paru głębszych włącza mi się tryb filozofa, odbiło mu się tak głośno, że aż barman z drugiego końca sali popatrzył na nas z politowaniem.


Gdzie z tym wszystkim zmierzam? Właściwie sam nie wiem, bo właśnie zorientowałem się, że motto tego tekstu będzie jednym wielkim truizmem rodem z tanich poradników do samorozwoju. Życie jest życiem, bo ma w zwyczaju stawiać nas przed trudnymi sytuacjami, na które nie mieliśmy szansy się przygotować, a umiejętność radzenia sobie z problemami to w dużej mierze zdolność do improwizacji... i co z tego? Podejrzewam, że gdyby ktoś, jakiś nieokreślony oniryczny byt, spróbował na tamtej scenie powiedzieć naszemu Romeo coś podobnego, zarobiłby cios kopytem w swój metafizyczny pysk. Nawet jeśli trudno mi wyobrazić sobie Skaja robiącego coś takiego w prawdziwym życiu.

Dlatego właśnie truizmu na koniec nie będzie. Weźcie idźcie coś zróbcie ze sobą zamiast czytać rozprawy o niebieskich pegazach. Improwizować też trzeba umieć. Każdy jazzman wam to powie.

wtorek, 19 maja 2015

Pegaz na mikrobiologii – czyli czym się różni lekarz od wiedźmina

źródło: thewitcher.com
Generalnie nauka na mikrobach ogranicza się do dwóch podstawowych, niemalże egzystencjalnych pytań, z którymi prędzej czy później musi się zmierzyć każdy adept sztuki medycznej, praktykujący lekarz, a także wiedźmin czy inny eksterminator:

Co to jest i jak to zabić?

Z tą różnicą, że studentów medycyny celowo rozprasza się jeszcze jakimiś mniej istotnymi ciekawostkami, coby w przypływie upojenia mocą nie zaczęli sobie masowo zapuszczać włosów i farbować ich na biało oraz pod fartuchem nosić dwóch mieczy jednego srebrnego, a drugiego nasączonego wankomycyną bądź jakimś innym antybiotykiem.


Oczywiście czytając rozprasza się ciekawostkami, należy rozumieć zakłada na szyje chomąto przytwierdzone do miliona faktów klinicznych i laboratoryjnych procedur. No i masz taką uprząż, co to ani sobie nie polatasz, ani nawet porządnie skrzydeł nie rozprostujesz. Nawet jeżeli by ci się to udało, są asystenci, którzy tylko czekają, żeby przypomnieć ci, gdzie twoje miejsce. Nawet bycie małym niebieskim pegazem i robienie maślanych oczu nie pomaga. Skaj wie próbował.

Asystenci... Właściwie chodzi tutaj o jedną asystentkę, która trafiła się naszemu pegazowi i będzie odtąd nazywana Buką.  Bo tak. Jej prawdziwej ksywki nie zamierzam ujawniać. Handlujcie z tym.

Nie chodzi o to, że jest trudno. Skaju radził już sobie z trudnymi przedmiotami i i często ma zwyczaj narzekać ot tak, dla samej sztuki żeby nie wyjść z wprawy. Niemniej asystent, który sprawia, że zaczynasz się denerwować już poprzedniego dnia, a po zajęciach z nim musisz przez chwilę ochłonąć i się uspokoić, jest warty wzmianki. Tym bardziej, że do tej pory trafiło się takich dopiero dwóch pierwszy był na drugim roku, na biochemii (jeśli parę osób będzie chciało, o nim też coś napiszę).


Po pierwsze, Buka jako jedyny z asystentów zwraca się do studentów per panie doktorze poza zajęciami w szpitalu. Robiła to nawet na drugim roku, kiedy była z nią immmunologia. Na szczęście wtedy Skaja ominęło jej towarzystwo. Wielu już w jej obecności chciało zaprotestować, że przecież my się dopiero uczymy, jednak takie sentymenty nikogo na mikrobach nie ruszają. Ktoś mógłby powiedzieć, że to tytułowanie pochlebia studenciakom i rzeczywiście często tak jest, jednak Skaj nie może się pozbyć wrażenia, że Buka robi tak raczej po to, żeby się z niego nabijać.


Mimo wszystko jaka by nie była, trzeba jej przyznać, że potrafi utrzymać dyscyplinę wśród studentów. Nigdy nie podnosi głosu, nawet kiedy musi komuś zwrócić uwagę (zwykle jest to ktoś, kto zajęć z Buką na co dzień nie ma). Wszystkie słowa cedzi z ust tym samym obojętnym, zimnym niczym dłonie patologa po pracy tonem, a jej twarz jak  nieruchoma maska zdaje się wyrażać tylko pogardę dla bandy leserów i idiotów, którzy kiedyś o zgrozo będą leczyć ludzi. Kto wie, może swego czasu w jej oczach można było dostrzec iskrę pasji i powołania do kształcenia nowych pokoleń medyków, jednak jej obecni studenci stąpają już tylko po zgliszczach owego płonącego niegdyś zapału, który z czasem przerodził się w zimną, wyrachowaną determinację.

I chyba właśnie to najbardziej Skaja przeraża i denerwuje w osobie doktor Buki.  U niej, na przedostatnim przedmiocie teoretycznym tych studiów, musisz stawić czoła prawdzie: jest pięćdziesięcioprocentowa szansa na to, że będziesz jej kolejnym rozczarowaniem. Kolejnym lekarzem, który nie potrafi prawidłowo opisać i przechować próbki kału, nie wspominając już o pobraniu krwi na posiew albo błędnym dostarczeniu do laboratorium wymazu z przedsionka nosa, gdy podejrzewa się zapalenie zatok o etiologii bakteryjnej (w tym przypadku tylko punkcja, nie żadne tam wymazy!). Właśnie tak.

Tylko że wcale nie.

Za parę lat, kiedy do doktora Skaja przyjdzie jakiś pacjent wymagający diagnostyki mikrobiologicznej, wszystkie właściwe próbki zostaną pobrane we właściwy sposób, opisane i wysłane specjalnie do laboratorium doktor Buki razem ze zdjęciem niebieskiego pegaza pokazującego język do obiektywu. W sumie gdyby nie to, że ma kopytka, pewnie pokazałby środkowy palec, więc może to i lepiej, że go Bozia takimi a nie innymi kończynami obdarzyła... Ahem... No więc przyjdą do niej te próbki i to zdjęcie.

A wtedy Buka w końcu się uśmiechnie.

------------------------

Przy okazji, dodałem do strony głównej zakładkę „O blogu”, jakby ktoś był ciekawy o co kaman.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Rozmowa ze smokiem #1

Czkawka, gdyby mógł, latałby na pegazie.
Szczerbatek is not amused
Przynajmniej tak stwierdził Skaj po obejrzeniu w kinie tej animacji z wikingami tresującymi smoki. Nie żeby ktoś wziął to na poważnie. Umiarkowana i racjonalna doza zazdrości nie jest niczym dziwnym, szczególnie gdy od dłuższego czasu wszędzie słyszy się zachwyty na temat majestatycznych inteligentnych gadów, a samemu jest się małym skrzydlatym konikiem z miękką sierścią zamiast oszałamiających łusek o kolorze nocnego nieba. Z tego wszystkiego po wyjściu z seansu tylko kopytka jakby ciut ciężej niż zwykle zdają się stukać o chodnik, a spuszczona głowa pogrążona w myślach uważnie obserwuje każdy krok.

No bo jeżeli już nawet smoki są takie miłe, ładne i przyjazne, to gdzie w takim świecie jest miejsce dla pegazów? I co się stało ze starymi, dobrymi bestiami, które machnięciem ogona mogły zmieść z powierzchni ziemi pół wioski, drugie pół jednocześnie przypiekając ogniem na chrupko? Czy wszystko, co ma się podobać dzisiejszej młodszej publiczności, musi w mniejszym lub większym stopniu przypominać kota?


I tak, zanim ktokolwiek znowu zwrócił uwagę na milczącego pegaza trzymającego się z boku, Skaj postanowił, że ktoś musi mu odpowiedzieć na parę pytań i głęboko w swoim niebieskim zadzie ma konwencję bloga i jakiekolwiek resztki realizmu, a także swoją niechęć do crossoverów. Potarł lekko przednim kopytkiem o chodnik dla dramatycznego efektu i upewniwszy się, że wszyscy na niego patrzą, bez słowa wystartował w górę.


Jeszcze tylko mały przystanek w domu na siku, spakować notatnik i wszystko gotowe do podróży.


Rozmowa ze smokiem


 – Dlaczego przyjaźnisz się z ludźmi? Dlaczego pozwalasz im się traktować jak zwykłe bezrozumne zwierzę? Ty niby masz być potomkiem gromu i błyskawicy?

Gdyby nie fakt, że Skaj był jakieś cztery razy mniejszy od rozmówcy, te pytania mogłyby nawet brzmieć oskarżycielsko. Niestety trudno jest oskarżać kogoś, kto machnięciem łapy może ci pogruchotać kości i właśnie spogląda na ciebie z uśmiechem wyrażającym uprzejme zainteresowanie. Zamiast tego pegazowi wyszło coś pomiędzy stęknięciem a płaczliwym protestem. Z rezygnacją pogratulował sobie w duchu, że przynajmniej głos drżał mu tylko troszkę.
 – O ile dobrze pamiętam, to był przeklęty pomiot burzysmok przewrócił oczami ale twoja wersja podoba mi się bardziej. Widzisz kontynuował moglibyśmy leżeć teraz w jakiejś ponurej pieczarze w górach, pomiędzy walającymi się wszędzie zwęglonymi kośćmi i tego typu podobnym badziewiem. Bez większego problemu mogłem zestrzelić cię z nieba pociskiem z plazmy, gdy widziałem, jak lecisz w moją stronę. Wreszcie, rozmawiając teraz z tobą, mógłbym siedzieć dostojnie wyprostowany zamiast ryć w ziemi kawałkiem starego konara...

Skaj ostrożnie przyjrzał się nieregularnym wzorom żłobionym naokoło przez smoka.


  Bardzo... ładne. - wypalił nagle, uśmiechając się do Szczerbatka. Te wzory takie... intrygujące... próbował brzmieć choć trochę przekonująco, choć jego wiedza o sztuce ograniczała się się zwykle do rozróżniania obrazów na takie, które mu się podobają, i te brzydsze. Czasem, tak jak teraz, gdy chciał zabrzmieć inteligentnie, używał też różnych wariacji słowa ciekawe. Sztuka Szczerbatka była czymś przypominającym hybrydę Pollocka i Picassa. Współcześni artyści, żeby tworzyć coś takiego, potrzebowali według Skaja co najmniej tyle samo tupetu, ile talentu, jednak to spostrzeżenie postanowił wyjątkowo zachować dla siebie.


  Dzięki Smok się rozpromienił.
Postanowiłem poeksperymentować z klasycznym ujęciem preindustrialnego nihilizmu wyjaśnił z dumą w głosie. Czkawka nigdy by się na tym nie poznał, dlatego...
 – No właśnie! Skaj zyskiwał pewność siebie. Jest wobec ciebie protekcjonalny, a ty mu na to pozwalasz. Zachowujesz się przy nim jak zwierzę - dodał, licząc, że rozmowa powróci na pierwotne tory i nie będzie musiał obnażać swojego braku wiedzy na temat jakiegokolwiek nihilizmu, a już szczególnie preindustrialnego.
  Słuchaj Szczerbatek westchnął ciężko i odłożył konar. Zdradzę ci pewien sekret Pochylił się nad pegazem tak, że ten musiał zadrzeć głowę do góry, żeby spojrzeć mu w oczy. Nie jestem człowiekiem.
  W... wiem, ale...
  Nie wiesz Smok przez chwilę wydawał się rozbawiony, ale zaraz spoważniał. Czkawka nigdy nie będzie mnie traktował jak człowieka, a ja wcale tego nie chcę. Udawanie kogoś, kim się nie jest tylko po to, żeby sprostać cudzym wyobrażeniom i oczekiwaniom jest głupie. Fakt, że smoki mają zupełnie inne prawa i obowiązki niż ludzie, wcale nie przeczy temu, że jesteśmy równi jako osoby... Nadążasz?



Skaj powoli pokiwał głową, nie spuszczając wzroku z rozmówcy.

  No to pozwól, że zapytam: woziłeś kiedyś kogoś na swoim grzbiecie?
zagadnął niespodziewanie Szczerbatek.
  Zdarzyło mi się Pegaz wzruszył skrzydłami. Czasem, jak musiałem opiekować się jakimś młodszym dzieckiem...

"Na szczęście nie za często"
dodał już w myślach. Skaj bał się dzieci. Zapytany zwykle wolał mówić, że po prostu za nimi nie przepada, ale tak naprawdę chodziło o to, że wydawały się mu przerażająco... bezpośrednie. Nie ważne, kim jesteś, czy w przyszłości zostaniesz lekarzem, czy na ostatnim koncercie dostałeś owacje na stojąco. Jak nie radzisz sobie z zabawianiem trzylatka dłużej niż dziesięć minut, jesteś zerem. Jeżeli samo dziecko nie da ci tego do zrozumienia, zrobią to osądzające spojrzenia Reszty Świata.

  Czy uważasz, że cię to poniża?
kontynuował po chwili smok. Nie siedział już przy pegazie. Wpatrywał się w spokojną taflę jeziora wypełniającego prawie pół kotliny, w której się znajdowali.
  Rozumiem wymamrotał Skaj, przyglądając się swoim kopytkom, ale po chwili znowu podniósł głowę. Po prostu część mnie chciałaby, żeby smoki były groźne i dostojne, wiesz?
- A ja wolę mieszkanie w cichej wiosce mojego przyjaciela od samotnej pieczary w górach stwierdził Szczerbatek stanowczo, wstając nagle i rozwijając skrzydła. Miło się rozmawiało, Skaj. Odwiedź kiedyś Berk, jeżeli będziesz miał ochotę rzucił na pożegnanie.

Gdy tylko wypowiedział ostatnie słowo, wybił się mocno do góry potężnymi kończynami, wzlatując pionowo w niebo.  Zaskoczony pegaz poczuł na pyszczku mocny strumień powietrza odpychanego wielkimi skórzastymi skrzydłami. Po chwili smok był już tylko czarnym kształtem na wieczornym niebie, a sam Skaj patrzył przez jakiś czas w górę na jego dostojną sylwetkę, która wkrótce zniknęła mu z oczu.


Wtedy przyszło mu do głowy, że jego rozmówca pokazał mu dzisiaj tylko jedną stronę swojej natury. Może to naiwne, życzeniowe myślenie, ale gdy Szczerbatek rozłożył skrzydła do lotu, w jego oczach pegaz zauważył coś, co uświadomiło mu, że ma przed sobą nocną furię najrzadszego i najinteligentniejszego z wszystkich smoków. Niebezpiecznego drapieżnika, a nie tylko przytulankę, za którą ten chciał z jakiegoś powodu uchodzić.


Nagle, tuż przy swoim uchu Skaj usłyszał cichy szept:

Ten nihilizm to był tylko pic na wodę. Tak sobie tylko kreśliłem w ziemi.
Gdy momentalnie obejrzał się za siebie, nikogo już nie zobaczył. Uśmiechnął się lekko do siebie, wyjął z sakwy pióro z notatnikiem, po czym usiadł na ziemi i korzystając z ostatnich promieni zachodzącego słońca, zaczął pisać.