Nie wypada być pegazem

Bo generalnie to w dzisiejszych czasach bycie pegazem jest trudne. Jakby sama niebieska sierść i kopytka nie przeszkadzały wystarczająco w codziennym funkcjonowaniu...

Pegaz na mikrobiologii - czyli czym się różni lekarz od wiedźmina

Nauka na mikrobach ogranicza się do dwóch podstawowych, niemalże egzystencjalnych pytań, z którymi prędzej czy później musi się zmierzyć każdy adept sztuki medycznej, praktykujący lekarz a także wiedźmin czy inny eksterminator...

Sen

Topos teatrum mundi w wersji kopytnej oraz sztuka improwizacji.

Dzień z życia praktykanta #4 - okiem Skaja

Na praktyki po czwartym roku przywiało nas ze Skajem na dwa różne oddziały. Ja swoich jeszcze nie zacząłem, ale za to on zaoferował się, że coś skrobnie. No i skrobnął. Nawet się nie domyślacie, jak ciężko było mi odczytać jego odręczne (odkopytne?) pismo...

Saksofon, jakiego nie znacie

Generalnie większość ludzi wie, albo przynajmniej kojarzy, że instrument, o którym mowa zyskał swoje miano od nazwiska swojego pierwszego konstruktora. Z Saxa to w ogóle niezły numer był...

środa, 4 października 2017

Pegaz, Węgier, dwa bratanki... – czyli miesiąc z życia praktykanta

Centrum Peczu wieczorem.
Jak wiele rzeczy w życiu, ta bez żadnego ostrzeżenia po prostu wzięła i się przytrafiła. Wszystkich zainteresowanych niniejszym uspokajam: Skaj nigdy nie był i już nie będzie członkiem sekty szacownej organizacji IFMSA*. Głównie dlatego, że wymagałoby to od niego chociaż szczątkowej inicjatywy i zdolności interpersonalnych przewyższających jamochłona, o poświęceniu czasu i energii nie wspominając. Na praktyki razem z owym stowarzyszeniem pojechał w ramach substytucji: to znaczy, że jako pierwszy kliknął i wypełnił formularz zgłoszeniowy, gdy ktoś inny zrezygnował ze swojego kontraktu. Jako że było już dość blisko czerwca, zrobił to bez większego przekonania w drodze na próbę  zespołu. No i pykło. Ku zniesmaczeniu kolegów muzyków nasz pegaz przez resztę wieczoru myślał już tylko o jednym.

Mamtrzydninadopełnieniemilionaformalnościonieonieonieonieonie!!! 

Bynajmniej nie planuję w tym miejscu zanudzać czytelnika opisem przygotowań do wyjazdu, dokumentów, zaświadczeń, opłat i innych. Zamiast tego chętnie odpowiem na wszystkie pytania w komentarzach. Za to teraz skupimy się na rzeczywistym początku przygody czyli Gyékényes. 

Gyekenyes to nazwa miejscowości zaraz przy granicy z Chorwacją, gdzie wypadło Skajowi pierwszy raz postawić kopytko na węgierskiej ziemi. Mała zapyziała stacyjka pośrodku niczego, będąca jednocześnie punktem przesiadkowym, gdzie nasz pegaz miał złapać bezpośredni pociąg do Peczu będącego ostatecznym celem jego podróży. Szybko przekonał się, że nie tylko pociągi są tam tak stare jak te polskie, ale również w informacji i kasie biletowej nikt nie mówi po angielsku. Na szczęście odpowiednio zdesperowany wyraz pyska i ciągłe powtarzanie kluczowego słowa Pécs” potrafią się przebić przez niejedną barierę językową. A w podobnej sytuacji w sklepach czy innych instytucjach publicznych znalazł się potem jeszcze wielokrotnie. Wygląda na to, że dużo łatwiej jest się tam porozumieć po niemiecku niż w najbardziej międzynarodowym języku świata. Najłatwiej jednak za pośrednictwem CP czyli contact person. 

Generalnie IFMSA ze swoim fetyszem akronimów i nazywaniem wszystkiego po angielsku przypomina takie typowe korpo. Tylko że dobre. W bajce dla dzieci IFMSA byłaby wróżką chrzestną, podczas gdy korposzczury pracowałyby dla złej macochy.

Jeśli chodzi o CP natomiast, na Węgrzech są naprawdę świetni. To, że zostaje się odebranym z dworca i zaprowadzonym do akademika, a potem pierwszego dnia do szpitala, to standard. To, że gdy z jakiegoś powodu zostanie się samemu w mieście na weekend, spędzą z tobą całe popołudnie na prywatnej wycieczce po lokalnych zabytkach, albo zaproszą cię do swojego domu na węgierski obiad sprawia, że niebieskiemu pegazowi robi się ciepło na serduszku. Nie żeby normalnie z jedzeniem był problem. Wprawdzie w stołówce szpitalnej, w której były zapewnione obiady, gotowali koszmarnie, za to Skaj miał szczęście mieć za współlokatora niezwykle uzdolnionego kulinarnie Bułgara.

W ogóle ludzie to bezapelacyjnie najlepszy element wymiany zagranicznej. Czy to ze względu na podobne okoliczności, w jakich wszyscy się tam znaleźli, czy może regularną wspólną konsumpcję tokaju tudzież lokalnego piwa Dreher, z każdym momentalnie znajduje się wspólny język i ciężko wieczorami siedzieć samemu w pokoju. Dla beznadziejnego introwertyka, jakim jest Skaj, prawie codziennie wiązało się to z dużym zmęczeniem i trudnościami we wstaniu rano na praktyki w szpitalu, jednak nie było to coś, czym nasz pegaz się przejmował. Niemniej na przyszłość jednak będzie bardziej uważał na picie wódki z Rosjanami. Tamtej nocy uratował go tylko fakt, iż nawiązał również bliższą znajomość z muszlą klozetową. Mimo to, gdy następnego ranka dowlókł się jakimś cudem do szpitala, ze względu na swój stan był zmuszony odmówić jedynej szansie na asystę przy operacji.
 
Nie uwierzycie, kto pracuje w tym szpitalu!
No właśnie, praktyki. Nie jedźcie na praktyki na Węgry, oczekując czegokolwiek od strony medycznej. Wygląda to podobnie jak w Polsce. Tak samo nikt zdaje się nie zauważać faktu twojego istnienia, nawet jeśli masz niebieską sierść i skrzydła i tak samo jeżeli sam się sobą nie zajmiesz, nie zobaczysz i nie zrobisz kompletnie nic. Z tą różnicą, że w Polsce przynajmniej rozumiesz, o czym mówią. Po węgiersku Skaj umiał powiedzieć tylko: egészségre" – na zdrowie – co, biorąc pod uwagę okoliczności, średnio mu się przydawało na praktykach. W szpitalu uniwersyteckim w Peczu trzeba polegać na innych studentach z Węgier, którzy na szczęście wszystko chętnie tłumaczą na angielski. Przynajmniej ci u Skaja na ginekologii i położnictwie. Na innych oddziałach bywali tacy, którzy traktowali uczestników wymiany jak zło konieczne. Wyobraźcie sobie, że wysłuchujecie dziesięciominutowego monologu lekarza na temat pacjentki. Po wszystkim pytacie sąsiada o streszczenie po angielsku i słyszycie tylko: „She has diarrhea”. Przyjazn polsko-węgierska, nie ma co.

Poza tym wiedzieliście, że u Węgrów  studenci medycyny już od pierwszego roku mogą pracować jako pielęgniarki w szpitalach? Nie, nie robić praktyki. Pracować. Za piniondze! Skajowi aż piórka stają dęba, gdy pomyśli, że on musiał dorabiać sobie jako kasjer-sprzedawca we Fresh Markecie. Ciekawostka, bo w poniedziałek zaczyna się protest głodowy rezydentów: w przeliczeniu na godzinę niebieski pegaz w sklepie spożywczym zarabiał więcej niż lekarz stażysta. Ostatnio też trafiła mu się fucha przy robieniu herbaty uczestnikom konferencji pediatrycznej w Krakowie – tam to płacili mu na godzinę aż 15 zł. Dla nie siedzących w temacie: lekarz rezydent zarabia ok. 14 zł/h. 

 

Wracając, post o praktykach na ginekologii nie liczyłby się bez napisania czegoś o porodówce. Wygląda na to, że Węgierki chętniej niż Polki rodzą rano. W rodzinnym kraju nigdy się nam nie udało zobaczyć porodu siłami natury w godzinach zajęć, a tam skubany był świadkiem „cudu narodzin” aż trzy razy nie licząc jeszcze paru cesarek. W ogóle ciekawa sprawa, bo na zajęciach mówili nam, że po urodzeniu dziecka dobrze jest od razu, tzn. jeszcze przed przecięciem pępowiny, położyć je na nagim brzuchu matki, żeby jego skóra zamiast szczepami szpitalnymi skolonizowała się naturalną florą bakteryjną rodzicielki. Ma to zapobiegać infekcjom. Na Węgrzech jednak nikt tego nie robił. Jeśli czyta to jakiś inny student medycyny, powiedzcie, was też tak uczą? 
Stetoskop neonatologiczny :3
W sumie cały miesiąc minął dużo szybciej, niż Skaj się spodziewał, a całe zamieszanie zostawiło go z pewną pustką w środku, której nie potrafi do końca zdefiniować. Miesiąc to dość czasu, żeby się gdzieś zadomowić. Dość czasu, żeby przyzwyczaić się do konkretnych ludzi, ale jednak za mało, żeby to sobie całkiem uświadomić. Ciężko było opuścić kogoś, z kim spędziło się tyle czasu. Tm bardziej, że nasz pegaz nigdy nie był dobry w wylewne pożegnania. Tylko potem, gdy z okien autobusu znowu widać billboardy w języku polskim, ma się poczucie, że drzwi, które planowało się zostawić otwarte, zamknęły się niepostrzeżenie. Choć osobiście myślę, że Skajowi tylko się tak wydaje. Wpada czasem w zbytnią melancholię ten pegaz.

Jeżeli czytasz ten tekst, zastanawiając się, czy warto wyjechać na praktyki zagraniczne, bez zastanowienia mogę ci powiedzieć, że zdecydowanie tak. Węgry i sam Pecz również polecam jako destynację. Spędzenie czterech tygodni jako student medycyny w obcym kraju samo w sobie jest genialnym doświadczeniem, a Skaja przekonuje powoli, że emigracja po studiach nie musi być taka straszna, choć wciąż nie bardzo chce wyjeżdżać z Polski po dyplomie. Zwiedzenie kawałka świata i nawiązanie nowych niepowtarzalnych znajomości to bonus, dla którego każdy adept medycyny powinien choć raz mieć możliwość odbyć takie praktyki.

*IFMSA – Międzynarodowe Stowarzyszenie Studentów Medycyny
----------------------------------------
PS. Wracam po długiej przerwie. Mam nadzieję, że nowe wpisy będą pojawiać się bardziej regularnie, ale nie potrafię nic obiecać. Tym bardziej, że czeka nas ze Skajem ostatni rok na tych studiach. Jednak bynajmniej nie próżnowałem przez ten czas. W niedalekiej przyszłości będzie można mnie posłuchać w moim pierwszym samodzielnym projekcie muzycznym. Trzymajcie kciuki :3

środa, 28 grudnia 2016

Pegaz na elementach profesjonalizmu – czyli „ciężar odpowiedzialności... studenta?” – #2

 
Profesjonalizm? Oj tam, oj tam... Chcę być jak doktor HAŁS!
Tak, mamy taki przedmiot na piątym roku. Nie śmiać się. Ej, ty też nie! To bardzo nieprofesjonalne z waszej strony. Oczywiście, że taki przedmiot jest bardzo potrzebny. Dlaczego? Bo mamy z niego zaliczenie, więc to musi być ważny przedmiot. Ot, co! Poza tym gdyby elementy profesjonalizmu nie były tak ważne dla naszej przyszłej pracy, to te godziny zamieniono by nam na medycynę ratunkową, na której zdążyliśmy tylko powtórzyć algorytm pierwszej pomocy z liceum i trochę popompować fantomy. Ewentualnie na dodatkowy angielski medyczny, skoro ilość godzin przedmiotów humanistycznych musi się zgadzać. Proszę? Że niby jeszcze im byśmy wyemigrowali? Ćśśś... Ja nic nie wiem.

No. W każdym razie to była taka kilkugodzinna pogadanka z psychologiem i dyskusja w grupie. Na przykład kazali nam wypisać na karteczkach, jakie cechy powinien według nas mieć profesjonalny lekarz, a potem uszeregować je w grupach według ważności. Co się bardziej liczy: empatia czy może zdrowy styl życia? A może pokora? To są prawdziwe dylematy lekarza praktyka, a nie jakieś tam ekagie czy inne fizjololo.
 Chociaż... z drugiej strony nie możemy ze Skajem powiedzieć, żebyśmy się specjalnie wynudzili podczas tych paru godzin. Jak już zmuszono naszą grupę do wymiany poglądów, okazało się, że pod sformułowaniem „partnerska relacja z chorym” każdy rozumie coś trochę innego, a niewybaczalnym faux pas w niektórych sytuacjach może się okazać noszenie zbyt drogiego zegarka. Tylko szkoda, że dla studentów to wciąż jeszcze problemy mniej lub bardziej oderwane od rzeczywistości. Nawet jeśli od tej rzeczywistości dzieli nas już coraz mniej egzaminów do zaliczenia.

Tymczasem taki niepozorny niebieski pegaz w kitlu przemykający na co dzień przez szpitalne oddziały w towarzystwie grupki studentów ma całkiem sporo własnych dylematów, z którymi musi się zmierzyć. Mniej więcej cztery lata temu poruszyłem tu temat ludzi oczekujących od świeżo upieczonego studenciaka na pierwszym albo drugim roku porad medycznych. Teraz, po paru latach spędzonych na uniwersytecie, dylematów tylko przybyło. Coraz ciężej Skajowi zasłaniać się niewiedzą, bo zadawane pytania z reguły mniej lub bardziej pokrywają się z tym, co miał na zajęciach, a każde z nich ma w zwyczaju traktować jak osobiste wyzwanie. Każdy lubi błysnąć erudycją, wiadomo.

Pomijam nawet takie oczywistości, jak bezwzględny zakaz udzielania pacjentom w informacji o ich stanie zdrowia, gdy mamy zajęcia w szpitalu. Chociaż mieliśmy na drugim roku taki przypadek – w pierwszym tygodniu zajęć klinicznych w dodatku na oddziale miłościwie nam panującego dziekana – kiedy jedna z koleżanek niechcący poinformowała pacjenta, że może mieć raka nerki. Tego typu faux pas na szczęście nie zdarzyło się już nigdy więcej, a przynajmniej o niczym podobnym nie słyszeliśmy.

Z samego Skaja też żaden gieniusz, chociaż wpadki miał mniej spektakularne. Na przykład ostatnio znajomy wysłał mu tomografię swojej głowy celem sprawdzenia, czy jest poprawnie zrobione. Bo że się chłop połamał, to wiedział i bez tomografii. No to sobie niebieski pegaz zerknął w myśl zasady „pomóc nie pomoże, ale popatrzeć zawsze można”. Koniec końców zobaczył szczelinę złamania żuchwy tam, gdzie jej nigdy nie było i w dodatku po złej stronie. Dopiero jakiś czas później poprawił mu się humor, jak na ortopedii dziecięcej usłyszał od prowadzącego, że lekarze zaraz po studiach przeprowadzają zwykle nawet do 80% błędnych diagnoz na podstawie zdjęć RTG.
Niemniej źle ocenić stronę to wciąż trochę kiepsko...
Złośliwi powiedzą, żeby zamiast próbować się wymądrzać, wracać do książek... i będą mieli rację. Tylko co w sytuacjach, kiedy znamy, albo jesteśmy prawie pewni odpowiedzi na nurtujące naszych rozmówców pytania? Czy mimo to nic nie mówić i tylko odesłać do prawdziwego lekarza? A może jednak warto podzielić się najpierw naszymi spostrzeżeniami, skoro już jesteśmy o nie pytani? Co w sytuacji, kiedy bliskie nam osoby odmawiają konsultacji z lekarzem?

Nasz wspólny kolega opowiadał ostatnio, jak jedna z jego ciotek podczas jakiegoś rodzinnego zjazdu wspomniała, że czasem „pobolewa ją serce”. Dopytana w miarę dokładnie opisała książkowe objawy bólu wieńcowego i oczywiście odmówiła wizyty u kogoś z dyplomem. Szansa na to, że przemówi się takiej do rozsądku – praktycznie zerowa (wiem, co mówię, mieszkam w domu z antyszczepionkowcem). Warto próbować? Albo ważniejsze pytanie – czy dobrze się będę czuł/czuła, jeżeli odpuszczę?

Kolejna historia. Na trzecim roku Skaj dostał wiadomość od znajomej. Podczas rutynowej operacji bliskiej jej osoby doszło do powikłania w postaci ciężkiej hiponatremii*. Nasz pegaz został wprost zapytany, jak bardzo poważny jest ten stan. No więc bardzo: może prowadzić do obrzęku mózgu, a w konsekwencji nawet do śmierci. Tylko jak powiedzieć coś takiego komuś, kto i tak odchodzi już od zmysłów i nie ma zresztą na nic wpływu? Tym bardziej, że udzielanie informacji rodzinie pacjenta należy do lekarza prowadzącego.

Zawsze można się zasłaniać magicznym „przecież jestem dopiero na studiach”. Niestety problem Skaja jest taki, że za półtora roku już nie będzie, a z medycyną będzie się stykał także poza swoim oddziałem w szpitalu. I z całym szacunkiem do pani psycholog, na drogie zegarki jeszcze długo naszego pegaza nie będzie stać, a jeśli chodzi o tak zwane „umiejętności miękkie”, nie da się ich nauczyć za pomocą trzygodzinnego wykładu.

Pewne rzeczy każdy musi sobie sam wypracować. Nauczyć się na błędach. Trochę teorii na pewno w tym nie zaszkodzi, jednak czy w takiej formie, w jakiej zostało to nam zaserwowane... Można by polemizować.

----------------

*hiponatremia - niedobór jonów sodu w surowicy krwi. Opisywana sytuacja na szczęście skończyła się dobrze ;)

----------------

Aha, i spóźnione życzenia z okazji świąt Bożego Narodzenia ode mnie i od Skaja <3
...i jako że jest mała szansa na spłodzenie przeze mnie czegoś nowego przed Sylwestrem, wesołego nowego roku! Może ogólny wydźwięk tego wpisu nie był zbyt optymistyczny, ale to nie znaczy, że w 2017 powinniśmy się skupiać tylko na tym, co nie jest takie, jak byśmy chcieli, czego Wam i sobie życzymy.
~Ojtam i Skaj