sobota, 17 września 2016

Dzień z życia praktykanta #5 – baby don't cry

Niezwiązany z tematem wakacyjny kuc plażowy
Skaj, mimo że panicznie boi się dzieci przed ukończeniem trzeciego roku życia, a te starsze go irytują, generalnie lubi małych pacjentów. Nie potrafił mi tego wytłumaczyć, chociaż osobiście myślę, że to przez to, że sam jest strasznie dziecinny. Nawet jak na małego niebieskiego pegaza.

Oczywiście, że dzieci nie gryzą. Każdy to wie – powtarzał sobie pierwszego dnia praktyk, wchodząc ostrożnie do dziwnie pustej izby przyjęć oddziału pediatrycznego i rozglądając się w poszukiwaniu jakiegoś członka personelu medycznego. Znajdował się (Skaj, nie członek) w północnym skrzydle budynku: na samym końcu, tuż przy lądowisku dla helikopterów. Można się tu było dostać na dwa sposoby: błądząc po labiryncie korytarzy i klatek schodowych wielkiego szpitala pamiętającego jeszcze czasy pierwszego sekretarza KC PZPR, Bolesława Bieruta, oraz znacznie szybciej starą drogą asfaltową okrążającą cały kompleks budynków, kończącą się akurat pod drzwiami, przez które przeszedł przed chwilą nasz pegaz.

Parę sekund później był jednak zmuszony zrewidować swoje informacje na temat małoletnich przedstawicieli gatunku Homo sapiens, gdy do jego uszu dobiegł przeszywający krzyk brzmiący, jakby w pokoju zabiegowym właśnie obdzierali kogoś ze skóry. Za pomocą obieraczki do ziemniaków.

Jak się potem okazało, autorem owego porannego performansu był dwuletni Patryk, któremu trzeba było pobrać krew – pacjent tyleż niewdzięczny co nieciekawy, bo miał tylko biegunkę i niedługo został wypisany do domu. Niemniej następne dwa tygodnie praktyk nie obfitowały w bardziej interesujące wydarzenia.

Wręcz przeciwnie.
Ktoś mógłby zapytać: „Dlaczegóż to?”. Szczególnie, że zaledwie dwa tygodnie wcześniej, na intensywnej terapii, miało się pełne kopytka roboty i mało czasu na nudę. Czyżby to spisek? Nawał roboty, który kazał wszystkim na oddziale traktować narybek studencki jak irytującego pięcioletniego kuzyna z Brzeska? A może nadopiekuńczość rodziców, którzy nie pozwolą nawet spojrzeć na swoje Dżesiki i Brajanki bez uprzedniego okazania prawa do wykonywania zawodu i dwóch doktoratów?

Otóż nic bardziej mylnego: lekarze (choć z jednym zrzędliwym wyjątkiem) byli bardzo mili, a rodzice bardzo dobrze współpracowali z całym personelem. Powód okazuje się bardziej prozaiczny: oddział świecił pustkami i po prostu kompletnie nic się nie działo. Pierwszego dnia na odcinku naszego pegaza było... jedno dziecko (na 20 łóżek!). Potem dwoje, troje, nie więcej. Większość z biegunką albo tak zwaną trzydniówką. Bo to odcinek do drugiego roku życia był. No i tych paru pacjentów trzeba było jeszcze dzielić z pięciorgiem stażystów. Koniec końców Skaj czuł się jak na zajęciach klinicznych w roku akademickim, z tym że było nudniej. Przynajmniej kanapa w dyżurce była wygodna...

Dzieciaki w ogóle nie są takie złe. Fajnie mieć pacjenta, do którego w większości przypadków można zwracać się po imieniu. Z drugiej strony z takim kimś często rozmawia się za pośrednictwem rodziców – czy to ze względu na brak umiejętności komunikacji, czy na wrodzoną nieśmiałość do strasznych postaci w białych fartuchach, bo – no właśnie – dzieci mają też to do siebie, że często boją się lekarzy. Najgorzej jest z niemowlakami, które z reguły na wszystkich obcych reagują włączeniem syreny alarmowej. Ciężko to zignorować, szczególnie że taki płacz dziecka, poza sprawianiem, że nawet najmilszy pegaz czuje się jak największy potwór, stymuluje konkretne prymitywne ośrodki w mózgu odpowiedzialne za reakcję na zagrożenie.
Za to jak taki dzieciak się do ciebie uśmiechnie...
Generalnie gdy wchodząc do sali, widzisz, jak kilkuletnia dziewczynka na twój widok przerywa zabawę i wtula się kurczowo w mamę, przed twoimi oczami przewijają się najgorsze scenariusze. Z tego powodu, gdy po krótkiej perswazji zakładasz rękaw sfigmomanometru na niepewnie wyciągniętą rączkę i zaczynasz pompować powietrze, w jednej chwili uczysz się mierzyć ciśnienie najdelikatniej na świecie.

I w sumie tyle... takie kolejne szkolenie z tak zwanych umiejętności miękkich. Tylko że zamiast znowu narzekać na bezsens praktyk wakacyjnych, podczas których większość czasu spędza się podpierając ścianę lub grzejąc kanapę w dyżurce, doszliśmy ze Skajem do wniosku, że może właśnie o to w tym chodzi. Oczywiście pomijając wszystkie kwestie braku szacunku do naszego czasu czy lekceważenia studentów przez lekarza. Może od tego, żeby nauczyć nas leczyć, są przede wszystkim zajęcia kliniczne? Praktyki z kolei pozwalają nam zasadzie osmozy wchłonąć trochę medycznej codzienności zamiast kolejny raz zbierać wywiad i przeprowadzać badanie pacjenta w sześcioosobowej grupie. A codzienność jest... wiecie, szału ni ma.

5 komentarzy:

  1. Dzieci są i straszne, i urocze, i nieprzewidywalne, i wspaniałe, i... Nie wiem, czy nadaję się do pracy z nimi, ale nawet tych najgłośniejszych krzykaczy trudno mi nie lubić. A na praktykach w POZ ujęło mnie to, gdy chłopczyk spojrzawszy że jego mama jest zajęta rozmową z lekarką, a ja siedzę i nic nie robię, podszedł do mnie i zaczął: "Bo wie pani, ja gram w taką grę i..." :D.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakby nie patrzec, to dobrze ze malo dzieci jest hospitalizowanych :D kosztem żadnych wiedzy studentów..
    A jak nastroje przed ostatnim rokiem? :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przedostatnim ;) Na szczęście wrócił sześcioletni tryb studiów, a my teraz właśnie zaczynamy piąty rok. Inna sprawa, że nikt jeszcze nam nie potrafi powiedzieć, jak będzie wyglądał nasz ostatni rok...
      No ale nastroje mamy dobre i jesteśmy pełni zapału do pracy. Niemniej trochę smutno, bo wakacje się kończą :(

      Usuń
  3. Siemanko :)
    Na WS pojawiła się ocena bloga. Zapraszam do zapoznania się z wpisem.
    https://wspolnymi-silami.blogspot.com/2016/09/93-ocena-bloga-skajusblogspotcom.html
    Pozdrowionka!

    OdpowiedzUsuń
  4. Z dziećmi to bywa różnie, trzeba mieć i cierpliwość, i podejście... Ale ubarwiają nasz świat

    OdpowiedzUsuń