środa, 23 września 2015

Muzyk na ulicy

Pogodny sierpniowy wieczór. Ludzie spłoszeni wcześniej popołudniowym żarem znowu wychodzą z domów, a brukowane ulice Starego Miasta, zdominowane do tej pory głównie przez najwytrwalszych turystów obwieszonych aparatami fotograficznymi i uginających się pod ciężarem plecaków wypchanych najpotrzebniejszymi rzeczami, znowu zaczynają prowadzić do klubów i kawiarni albo tak po prostu na spacer. Wieczorami zabytki odsuwają się na drugi plan. Wtedy też, koło godziny dwudziestej, można na Plantach spotkać zarówno grupki imprezowiczów rozpoczynających całonocny maraton po barach i parkietach tanecznych, jak i rodziny z dziećmi, zakochane pary w drodze na romantyczną kolację oraz całą resztę, która zmęczona długim dniem wraca do domów lub hoteli.

Dodatkowo w sezonie nieodłącznym elementem miejskiego krajobrazu są artyści uliczni rozlokowani w strategicznych miejscach na placach oraz wzdłuż ulic i deptaków. Zmierzając już do meritum po tym przydługim wstępie, tego lata wśród wspomnianych artystów można było zobaczyć (i posłuchać) tak dla odmiany niżej podpisanego. Skaj tym razem ze względu na swoje przyrodzone lenistwo oraz, jak twierdzi, resztki godności osobistej nie towarzyszył mi w tym jakże ubogacającym przedsięwzięciu. Zamiast tego zajmował się oglądaniem Breaking Bad oraz systematycznym podprowadzaniem mi zarobionych drobniaków.
Raczej lubię ludzi i mimo że przed pierwszym ulicznym występem byłem zdenerwowany bardziej niż tasiemiec u anorektyczki, znaleźli się tacy, którzy zatrzymywali się na chwilę, żeby posłuchać, zamienić ze mną parę słów, czasem wrzucić coś do futerału albo w inny sposób pokazać, że podoba im się to, co robię. Uśmiech, skinięcie głową, zaimprowizowane oklaski. Takie małe momenty, które sprawiają, że podczas grania dla przypadkowej publiczności ciężko się nudzić.

Na przykład Jakob. Poznałem go, gdy grałem koncert Głazunowa. Generalnie to ten kawałek często mi ktoś przerywał.  Utwór trwa jakieś piętnaście minut i jest w nim trochę pauz, gdzie normalnie wchodzi orkiestra, a ja na chwilkę wyjmowałem instrument z ust i ludzie myśleli, że już skończyłem. Jakob zadał mi wtedy pytanie, którego żaden uliczny muzyk się nie spodziewa:

Hi. Can I listen to you play?

W przypływie wielkoduszności łaskawie mu pozwoliłem. Podczas następnej pauzy (no nie pozwolą mi dograć tego Głazunowa do końca) zagaił z kolei, czy nie myślałem może o jazzie. Na początku mu tłumaczę, że coś tam improwizuję, ale moją silniejszą stroną jest klasyka i od słowa do słowa... gość wyciąga gitarę i zaczyna grać. Śpiewał też całkiem nieźle, a ja wrzucałem do tego swoje wstawki na saksofonie. Umówiliśmy się jeszcze na wspólne granie po sesji wrześniowej. I powiedzcie mi teraz, że muzyka nie łączy ludzi!

Jakob wspomniał mi jeszcze, że jest z Ukrainy i że będzie mieszkał w Krakowie przez najbliższe sześć lat, bo przyjechał... studiować medycynę!

Kolejnym utworem, którego raz nie dane mi było skończyć, była Aria Bozzy. W pewnym momencie zostałem otoczony przez grupkę podchmielonych nastolatków. Trochę się przestraszyłem, nie powiem, szczególnie, że zarobienie maczety w plecy nie figurowało na mojej liście Rzeczy do zrobienia przed śmiercią. Zdarzyło się jednak coś o wiele gorszego: zrobili mi taką wieś jak stąd do Majcherek Dolnych. To znaczy byli w sumie bardzo mili... na swój sposób. Jeden z nich próbował mnie nawet poczęstować chrupkami, a bełkotliwe Zioooom, szacun! wychrypiane w moją stronę potraktowałem jak największą pochwałę. Tylko potem, gdy specjalnie dla nich zagrałem krótki i skoczny Swing for Diana, zaczęli nagabywać przechodniów w moim imieniu, prowadząc marketing pośredni mojej działalności artystycznej. Jak to mówią, dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane...
Był też Joe, a przynajmniej tak go w myślach nazwałem, bo mi się nie przedstawił. Spokojny, kulturalny starszy pan. Jeden z tych schludnie ubranych, których garderoba zatrzymała się jednak w minionej epoce na jakimś ranczu w USA. Spojrzał na mnie spod ronda skórzanego kapelusza, podkręcił wąs i najpierw zapytał się, kto napisał utwór, który właśnie grałem, a potem powiedział mi, że ma w domu trzy saksofony, ale na nich nie gra. Nie wiem, czy chciał się pochwalić, czy złożyć mi ofertę handlową (a taki sopran to bym sobie kupił, gdybym tylko miał za co, oj tak), ale w każdym razie pogadaliśmy przez chwilę. Wierzcie, nieczęsto spotykam kogoś, kto wie, co to jest soprillo albo taki, dajmy na to, tubax.

Oprócz tego standard: paru Azjatów cykających fotki wszystkiemu, co się ruszało (w tym mi), niespodziewanie mili strażnicy miejscy sprawdzający moje papiery i dzieci podchodzące nieśmiało do otwartego przede mną futerału, ściskając w dłoni pieniążek, który przed chwilą dostały od rodziców.

Tak więc jeżeli w przyszłości spodoba ci się jakiś artysta uliczny, okaż mu to. Niekoniecznie w jakiś materialny sposób. Dzięki takiemu właśnie okazywaniu swoje granie wspominam bardzo miło, chociaż nie okazało się raczej finansowym sukcesem. Za rok mam zamiar przygotować się lepiej i zrobić coś bardziej chwytliwego. Spójrzmy prawdzie w oczy pojedynczy saksofon altowy grający a capella muzykę klasyczną nie jest czymś, co jest w stanie poruszyć tłumy. No chyba żebym był Arno Bornkampem. Niestety nie jestem...

PS. Skaj twierdzi, że za mało aktywizuję czytelników. Nie stawiam w postach pytań i nie zachęcam do zostawiania odpowiedzi w komentarzach, nie zintegrowałem strony z fejsbukiem i gugleplusem i w ogóle to za przeproszeniem ch*ja robię, a nie prowadzę bloga, bo samo pisanie postów wystarczyło może dwadzieścia lat temu, kiedy z internetem łączyło się przez modem telefoniczny, a super futurystycznym sprzętem i szczytem luksusu był monitor CRT z płaskim kineskopem. Więc... Taaa... Jeśli macie jakieś pytanie odnośnie takich występów ulicznych, zdobywania pozwolenia, opłat i przebiegu przesłuchań kwalifikacyjnych, chętnie na nie odpowiem.

10 komentarzy:

  1. Ja też nie zintegrowałam strony z fb, nie mam żadnej internetowej promocji, też jestem leniem. :D
    A tak serio, to nawet nie pomyślałam, że na takie granie trzeba mieć jakiekolwiek pozwolenie , nie mówiąc o odpłatności. Widziałam to na zasadzie: siadam i gram. :D Moje koleżanki plastyczki tak właśnie robiły. Ale w mniejszym mieście niż Krk, gdzie praktycznie nie ma takiej "atrakcji". P.S do tej pory mam gdzieś w domu stary komputer z wielkim kineskopem. Oddam kiedyś do muzem :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano od ładnych paru lat trzeba. Nie w całym Krakowie, ale na terenie objętym tzw. Parkiem Kulturowym czy czymś tam, czyli Stare Miasto i inne popularne rejony. Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze :P

      Usuń
  2. To na ulicy grają również młodzi ludzie? Do tej pory muzyk uliczny kojarzył mi się raczej z podstarzałym Romem ( Cyganem ), który nie umie inaczej zarabiać na życie. Może pozwolenie, o którym wspomniała koleżanka wyżej coś zmieniło? - Maciej-Kamil

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Osobiście wątpię, bo Romów kojarzę bardziej jako "muzyków mobilnych" czyli albo "występujących" po tramwajach, albo przechadzających się po Rynku Głównym, gdzie dryfują od restauracji do restauracji. Nie liczyłbym na to, że mają jakieś pozwolenie, tym bardziej że odprowadzają jakieś opłaty :/ Jak grali wcześniej, tak grają teraz. Jest na przykład jeden gościu ze skrzypcami, który nauczył się jednego dwuminutowego kawałka i w koło Macieju morduje go cały dzień, ciągle się przemieszczając (wiem, bo pracowałem jako promotor i trochę się tam stało). Nie ma szans, żeby przeszedł przesłuchanie z czymś takim (trzeba przedstawić co najmniej godzinny program).

      Co do skojarzeń, artyści uliczni zawsze wzbudzali u mnie pozytywne odczucia (z małymi wyjątkami, które potwierdzają regułę :P ). A w Krakowie w sezonie jest w czym wybierać :3

      Usuń
    2. Cóż, w miastach, w których często bywam ( Zabrze i Rybnik ) od jakiegoś czasu nie ma ich całkowicie. Ostatni raz takiego muzyka widziałem z jakieś dwa lata temu. Z wczesnego dzieciństwa ( mam 14 lat - więc ciągle jestem dzieckiem. Nie wiem, czemu ktoś wymyślił jakiś nastolatków ) pamiętam, że byli to głównie podstarzali ludzie, którzy siedzieli na jednym miejscu z otwartym futerałem, w którym znajdowała się jedna, góra dziesięć monet. Być może odgonił ich bark zysków? Albo rozwaliła ich przebudowa rynku i postawienie fontanny, która stała się nowym miejscem spotkań?

      Kiedyś, gdy miałem 7, góra 8 lat wrzucałem pieniądze do futerałów muzyków, ale rodzice nauczyli mnie, żeby tego nie robić. Po prostu nie pozwalali mi, a z jakiego powodu? Bo nie wypada, to Cygan...

      Usuń
    3. Jeżeli ich poziom oscylował wokół opisanego przeze mnie skrzypka, to rzeczywiście nie wypada, ale nie ze względu na przynależność etniczną, tylko nikłą wartość artystyczną :P

      W innym wypadku...szkoda, chociaż dobra muzyka i tak obroni się sama.

      Usuń
    4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    5. Przepraszam, za ten poprzedni komentarz. Pisałem na szybko.

      Jaki był poziom tych muzyków? Szczerze mówiąc, nie pamiętam. Mam nadzieję, że rzeczywiście był niski, bo inaczej, cóż... wyszłoby, że nie byłem zbytnio w porządku względem kogoś.

      Niestety, nigdy nie poznam już odpowiedzi na to pytanie, bo jak wspomniałem wyżej - już ich nie ma.

      Usuń
  3. Zahaczając o Gdańsk na wakacjach, natknęłam się na uliczny koncert skrzypcowo-cymbałowy - chyba mnie zahipnotyzowali , bo trochę tam postałam.
    A w mojej mieścinie jest jeden stały, wieloletni grajek bodajże z Ukrainy - bez dźwięków jego akordeonu jakoś dziwnie spaceruje się po deptaku ;).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tacy stali muzycy potrafią często bardziej niż ci, którzy pojawiają się i znikają, sprawić, że dane miejsce nabiera duszy. Uwielbiam to. Świat bez muzyki byłby martwy :)

      Usuń