Skaj, mimo że panicznie boi się dzieci przed ukończeniem
trzeciego roku życia, a te starsze go irytują, generalnie lubi
małych pacjentów. Nie potrafił mi tego wytłumaczyć, chociaż
osobiście myślę, że to przez to, że sam jest strasznie
dziecinny. Nawet jak na małego niebieskiego pegaza.
Oczywiście, że
dzieci nie gryzą. Każdy to wie
– powtarzał sobie pierwszego dnia praktyk, wchodząc ostrożnie do dziwnie pustej
izby przyjęć oddziału pediatrycznego i rozglądając się w
poszukiwaniu jakiegoś członka personelu medycznego. Znajdował się (Skaj, nie członek)
w północnym skrzydle budynku: na samym końcu, tuż przy lądowisku
dla helikopterów. Można się tu było dostać na dwa sposoby:
błądząc po labiryncie korytarzy i klatek schodowych wielkiego
szpitala pamiętającego jeszcze czasy pierwszego sekretarza KC PZPR,
Bolesława Bieruta, oraz znacznie szybciej starą drogą asfaltową
okrążającą cały kompleks budynków, kończącą się akurat pod
drzwiami, przez które przeszedł przed chwilą nasz pegaz.
Parę
sekund później był jednak zmuszony zrewidować swoje informacje na
temat małoletnich przedstawicieli gatunku Homo sapiens,
gdy do jego uszu dobiegł przeszywający krzyk brzmiący, jakby w
pokoju zabiegowym właśnie obdzierali kogoś ze skóry. Za pomocą
obieraczki do ziemniaków.
Jak się potem okazało, autorem owego porannego performansu był
dwuletni Patryk, któremu trzeba było pobrać krew – pacjent tyleż
niewdzięczny co nieciekawy, bo miał tylko biegunkę i niedługo
został wypisany do domu. Niemniej następne dwa tygodnie praktyk nie
obfitowały w bardziej interesujące wydarzenia.
Wręcz przeciwnie.
Ktoś mógłby zapytać: „Dlaczegóż to?”. Szczególnie, że
zaledwie dwa tygodnie wcześniej, na intensywnej terapii, miało się
pełne kopytka roboty i mało czasu na nudę. Czyżby to spisek?
Nawał roboty, który kazał wszystkim na oddziale traktować narybek
studencki jak irytującego pięcioletniego kuzyna z Brzeska? A może
nadopiekuńczość rodziców, którzy nie pozwolą nawet spojrzeć na
swoje Dżesiki i Brajanki bez uprzedniego okazania prawa do
wykonywania zawodu i dwóch doktoratów?
Otóż nic bardziej mylnego: lekarze (choć z jednym
zrzędliwym wyjątkiem) byli bardzo mili, a rodzice bardzo dobrze
współpracowali z całym personelem. Powód okazuje się bardziej
prozaiczny: oddział świecił pustkami i po prostu kompletnie nic
się nie działo. Pierwszego dnia na odcinku naszego pegaza było...
jedno dziecko (na 20 łóżek!). Potem dwoje, troje, nie więcej.
Większość z biegunką albo tak zwaną trzydniówką. Bo to odcinek
do drugiego roku życia był. No i tych paru pacjentów trzeba było
jeszcze dzielić z pięciorgiem stażystów. Koniec końców Skaj
czuł się jak na zajęciach klinicznych w roku akademickim, z tym że
było nudniej. Przynajmniej kanapa w dyżurce była wygodna...
Dzieciaki w ogóle nie są takie złe. Fajnie mieć pacjenta, do którego w
większości przypadków można zwracać się po imieniu. Z drugiej strony z takim kimś
często rozmawia się za pośrednictwem rodziców – czy to ze względu
na brak umiejętności komunikacji, czy na wrodzoną nieśmiałość
do strasznych postaci w białych fartuchach, bo – no właśnie –
dzieci mają też to do siebie, że często boją się lekarzy.
Najgorzej jest z niemowlakami, które z reguły na wszystkich obcych
reagują włączeniem syreny alarmowej. Ciężko to zignorować,
szczególnie że taki płacz dziecka, poza sprawianiem, że nawet najmilszy pegaz czuje się jak największy potwór, stymuluje konkretne prymitywne
ośrodki w mózgu odpowiedzialne za reakcję na zagrożenie.
Za to jak taki dzieciak się do ciebie uśmiechnie... |
Generalnie gdy
wchodząc do sali, widzisz, jak kilkuletnia dziewczynka na twój widok
przerywa zabawę i wtula się kurczowo w mamę, przed twoimi oczami
przewijają się najgorsze scenariusze. Z tego powodu, gdy po krótkiej
perswazji zakładasz rękaw sfigmomanometru na niepewnie wyciągniętą
rączkę i zaczynasz pompować powietrze, w jednej chwili uczysz się
mierzyć ciśnienie najdelikatniej na świecie.
I w sumie tyle... takie kolejne szkolenie z tak zwanych umiejętności miękkich. Tylko że zamiast znowu narzekać na bezsens praktyk wakacyjnych, podczas których większość czasu spędza się podpierając ścianę lub grzejąc kanapę w dyżurce, doszliśmy ze Skajem do wniosku, że może właśnie o to w tym chodzi. Oczywiście pomijając wszystkie kwestie braku szacunku do naszego czasu czy lekceważenia studentów przez lekarza. Może od tego, żeby nauczyć nas leczyć, są przede wszystkim zajęcia kliniczne? Praktyki z kolei pozwalają nam zasadzie osmozy wchłonąć trochę medycznej codzienności zamiast kolejny raz zbierać wywiad i przeprowadzać badanie pacjenta w sześcioosobowej grupie. A codzienność jest... wiecie, szału ni ma.
Dzieci są i straszne, i urocze, i nieprzewidywalne, i wspaniałe, i... Nie wiem, czy nadaję się do pracy z nimi, ale nawet tych najgłośniejszych krzykaczy trudno mi nie lubić. A na praktykach w POZ ujęło mnie to, gdy chłopczyk spojrzawszy że jego mama jest zajęta rozmową z lekarką, a ja siedzę i nic nie robię, podszedł do mnie i zaczął: "Bo wie pani, ja gram w taką grę i..." :D.
OdpowiedzUsuńJakby nie patrzec, to dobrze ze malo dzieci jest hospitalizowanych :D kosztem żadnych wiedzy studentów..
OdpowiedzUsuńA jak nastroje przed ostatnim rokiem? :D
Przedostatnim ;) Na szczęście wrócił sześcioletni tryb studiów, a my teraz właśnie zaczynamy piąty rok. Inna sprawa, że nikt jeszcze nam nie potrafi powiedzieć, jak będzie wyglądał nasz ostatni rok...
UsuńNo ale nastroje mamy dobre i jesteśmy pełni zapału do pracy. Niemniej trochę smutno, bo wakacje się kończą :(
Siemanko :)
OdpowiedzUsuńNa WS pojawiła się ocena bloga. Zapraszam do zapoznania się z wpisem.
https://wspolnymi-silami.blogspot.com/2016/09/93-ocena-bloga-skajusblogspotcom.html
Pozdrowionka!
Z dziećmi to bywa różnie, trzeba mieć i cierpliwość, i podejście... Ale ubarwiają nasz świat
OdpowiedzUsuń