„Każde pokolenie ma swego Cohena, swego Cobaina, swego Rottena”, jak
śpiewał zespół „Leniwiec”, a każdy rok na medycynie ma swoją biochemię.
Taki przedmiot, który czy to za sprawą wykładowcy, asystenta czy ilości
materiału skutecznie podwyższa studentom poziom kortyzolu i przez cały
semestr spędza sen z powiek. Przedmiot, którego używa się czasem, by
zależnie od okazji postraszyć albo zaimponować młodszym kolegom i
koleżankom, a po egzaminie mówi się z ulgą „jak zdałem X – zdam
już wszystko”. Pomyśleć, że rok wcześniej, gdy znajomi przestrzegali przed tym
Skaja, wzruszał tylko skrzydłami i twierdził, że jakoś to
będzie, bo przecież nie może być nic gorszego od patomorfologii, z którą
wtedy się zmagał. Oczywiście nieparzystokopytne nie są wyjątkiem od
praw Murphy'ego i tym sposobem na czwartym roku trafiło na dermatologię.
|
To wprawdzie nie naevi pigmentosi, ale blisko. |
A konkretniej na panią profesor z dermatologii. Ale po kolei...
Zajęcia generalnie nie są złe, chociaż sam zainteresowany dermatologiem na pewno nie będzie. Poza zawartością grubego i nudnego jak
flaki z olejem podręcznika podstawowa umiejętność, jaką trzeba z nich
wynieść, to opisanie stanu skóry, włosów i paznokci pacjenta – i na tym między
innymi polegało zaliczenie praktyczne. Każdy dostał swojego i w ogóle... Historię choroby i zestaw zagadnień potrzebny do zaliczenia ćwiczeń zdawało się u swojego asystenta, więc wszystko przebiegło w miarę bezproblemowo.
Dodatkowo Skaj dowiedział się, że istnieje coś takiego jak Zasady Dermatologii:
Pierwsza Zasada Dermatologii mówi o tym, że problem zaczyna się wtedy, kiedy nie działają sterydy.
Druga Zasada Dermatologii mówi o tym, że zawsze, gdy otwierasz podręcznik do przedmiotu w miejscu publicznym, otworzy ci się na stronie z pięknym dużym zdjęciem zmian skórnych w okolicach narządów płciowych.
Pierwsze bezpośrednie zetknięcie mojego współlokatora z panią psor miało miejsce podczas
cotygodniowych konsultacji, kiedy to pacjenci przyjmowani są w sali
wypełnionej po brzegi studentami i lekarzami z dwoma krzesełkami w
centrum: większym dla szefowej-królowej, która wygląda wtedy prawie jak władca otoczony swoją świtą, i mniejszym dla pacjenta. Skaj od początku czuł niechęć do porządków jakie panują na podczas tych zajęć, ponieważ po chwili, gdy wszyscy
badają te zmiany skórne, wygląda to mniej więcej tak:
Bycie macanym po często szpecących zmianach skórnych przez kilkanaście par rąk naraz jest na pewno niezapomnianym przeżyciem dla pacjenta i bywa niezręczne również dla studentów, jednak nie wolno tu odstawać. To zresztą ciekawy dylemat – z jednej strony chcesz się czegoś nauczyć, jak najwięcej zobaczyć, a z drugiej... zastanawiasz się, czy nie można by tego jakoś inaczej zorganizować.
Dalej było już tylko gorzej. Ciężko znaleźć lepszy sposób na schrzanienie pierwszego wrażenia: było duszno, a Skaj musiał tego dnia wstać przed piątą i nie wypił rano kawy.
Starał się jak mógł, ale monotonny głos opisujący terapię łuszczycy nie
wiadomo kiedy zlał się w cichy i przyjemny szmer, który nie dochodząc
nawet do ośrodka Wernickego w płacie skroniowym, ginął gdzieś między
błoną bębenkową, a trąbką Eustachiusza. No i przysnęło się pegazowi.
Dostał taki opierdziel, że do końca zajęć siedział jak na szpilkach. Wieczorem, wróciwszy do mieszkania, zastałem go zwiniętego w pozycji
embrionalnej na swoim łóżku. Dopiero w porze kolacji udało mi się od
niego wyciągnąć, co się stało.
Generalnie z panią psor jest taki problem, że ciężko powiedzieć o niej coś konkretnego, bo nie robi nic, co obiektywnie jest straszne. Trzeba tam być i doświadczyć tej Obecności (wielka litera nieprzypadkowo). Owszem, bywa niemiła, czasem nie wiadomo, co ją może wyprowadzić z równowagi, nie należy w sumie do najlepszych profesorów, jakich można spotkać na tych studiach, a niektóre pegazy z wyjątkowo bujną wyobraźnią mogą czasem odnieść wrażenie, że poluje nocami na leniwych studentów i trzyma ich w piwnicy celem późniejszego wyssania duszy. Ale to serio tyle. Dlatego Skaj odkrył w sobie nutkę awanturnika i postanowił specjalnie oblać egzamin z dermatologii, żeby na ustnych poprawkach jeszcze raz spotkać się oko w oko z postrachem katedry i stwierdzić empirycznie, czy rzeczywiście jest się czego bać.
Było nieciekawie, ale do przeżycia. Czasem dodatkową metodą odpytywania praktykowaną przez panią profesor jest otwieranie podręcznika na losowej stronie i z książką w ręku sprawdzanie wiedzy studenta z przypadkowego zagadnienia. Spoko, jak akurat wylosuje się tocznia albo fotodermatozy. Gorzej, jak biednemu studentowi wypadnie taka CHOROBA HECKA, o której jest zaledwie wzmianka, bo prawie nie występuje w Europie. Może to jeszcze by jakoś przeszło, gdyby sama nie musiała patrzeć wtedy do książki... Z drugiej strony nie stosowała tego triku zawsze i potrafiła oblać zarówno osoby, które lekko zacięły się dopiero przy trzecim pytaniu, jak i te które od początku tylko dukały. Zresztą tak samo jest z zaliczeniem. Od czego to zależy – nie wiadomo.
Egzamin ustny u pani profesor był jednym z trudniejszych doświadczeń, jakie Skaj napotkał na swojej drodze do zawodu lekarza. Cała sytuacja zostawiła mu w głowie totalny mętlik i wiecie co? Skaj nadal nie może się zdecydować czy te wszystkie zarzuty na temat horroru panującego na katedrze dermatologii są słuszne, czy może tylko ich część. Na pewno wie już, skąd się bierze ta swoista czarna legenda szefowej, bo z nią rzeczywiście nie ma żartów, chociaż jakby go ktoś spytał, powiedziałby, że najlepiej samemu wyrobić sobie zdanie na temat drugiej osoby, a nie sugerować się plotkami. Widzicie, to studia medyczne a nie przedszkole, więc nie można oczekiwać, że wszyscy zawsze będą cię głaskać po główce... najwyżej czasem można pomarzyć...
|
Nie trzeba być psychologiem, żeby stwierdzić tę prostą zależność.
A rysowanie odstresowuje. Przynajmniej mnie i Skaja. |
Tylko może niekiedy po
prostu dobrze sobie ponarzekać? Oczywiście bez niepotrzebnego oczerniania kogokolwiek. Takie „prawo” studenta – a po tym
odreagowaniu z trochę świeższą głową znowu wrócić do książek. Żeby tylko w przyszłości nie narzekali
na nas pacjenci.
---------------------------
Notka na koniec: Nie sugerujcie się komiksem. Skaj zdał... aczkolwiek dopiero za trzecim podejściem ;) A piszę o tym wszystkim ze względu na pewien post blogerki MSmalinowa, która wspomniała kiedyś u siebie, że na medycznych blogach często wszystko idzie zbyt idealnie i nierealistycznie. Z tego właśnie powodu Skaj pozwolił mi opisać jego zmagania z dermatologią. Nawet jeżeli DZP nie jest stricte medycznym blogiem.
P.S. Druga część artykułu o saksofonie „się pisze”.