Nie wypada być pegazem

Bo generalnie to w dzisiejszych czasach bycie pegazem jest trudne. Jakby sama niebieska sierść i kopytka nie przeszkadzały wystarczająco w codziennym funkcjonowaniu...

Pegaz na mikrobiologii - czyli czym się różni lekarz od wiedźmina

Nauka na mikrobach ogranicza się do dwóch podstawowych, niemalże egzystencjalnych pytań, z którymi prędzej czy później musi się zmierzyć każdy adept sztuki medycznej, praktykujący lekarz a także wiedźmin czy inny eksterminator...

Sen

Topos teatrum mundi w wersji kopytnej oraz sztuka improwizacji.

Dzień z życia praktykanta #4 - okiem Skaja

Na praktyki po czwartym roku przywiało nas ze Skajem na dwa różne oddziały. Ja swoich jeszcze nie zacząłem, ale za to on zaoferował się, że coś skrobnie. No i skrobnął. Nawet się nie domyślacie, jak ciężko było mi odczytać jego odręczne (odkopytne?) pismo...

Saksofon, jakiego nie znacie

Generalnie większość ludzi wie, albo przynajmniej kojarzy, że instrument, o którym mowa zyskał swoje miano od nazwiska swojego pierwszego konstruktora. Z Saxa to w ogóle niezły numer był...

środa, 30 września 2015

Jak przetrwać na medycynie

Jako że jutro pierwszy października, a na blogach studentów medycyny, które czytam, panuje ostatnio trend na opisywanie swoich traumatycznych przeżyć z pierwszego roku ku przestrodze młodszych kolegów i koleżanek, postanowiłem sam dorzucić swoje trzy grosze do całego tego zamieszania, jednak zamiast mrożących krew w żyłach opowiadań o zgubieniu drogi w wielkim mieście i refleksji o zwłokach śmierdzących formaliną, przygotowaliśmy ze Skajem zwięzły poradnik, który, mam nadzieję, w dziesięciu prostych punktach pokaże wam, jak przeżyć naukę medycyny, nie dając przy tym przysłowiowego faka (i nie chodzi mi tutaj o fakultety).

Tak, powyższy akapit to jedno monstrualne zdanie wielokrotnie złożone.

1. Materiałów nigdy za dużo. Wykładowcy uniwersytetów medycznych są znani z tego, że potrafią zapytać o dosłownie wszystko, byleby tylko uwalić studenta, a pięciokilogramowa teczka z kserówkami trzymana na ławce podczas ćwiczeń odstrasza ich tak skutecznie jak, nie przymierzając, czosnek wampiry. Poza tym w podręcznikach mogą być błędy i mogą się zdezaktualizować, w przeciwieństwie do notatek na Chomikuj opracowanych kiedyś przez jakąś grupę studentów z drugiego końca Polski. Artykuły z PubMedu must have, opracowania pytań dla ambitnych jak najbardziej, kącik porad medycznych z Przyjaciółki nie zaszkodzi skserować na wszelki wypadek.

2. Jeżeli kupujesz materiały, to tylko z najlepszego źródła. Na Facebooku można znaleźć grupy, gdzie studenci zamieszczają oferty kupna, sprzedaży bądź wymiany praktycznie wszystkiego, co potrzebne do studiowania. Szukaj ogłoszeń, w których sprzedawcy piszą, że dzięki swoim notatkom zdali wszystko w pierwszym terminie bądź startowali w jakichś konkursach typu Scapula Aurea czy Superhelisa. Jeżeli komuś powinęła się noga na sesji w czerwcu, to prawdopodobnie przez to, że miał kiepskie notatki i nie warto od niego kupować. Poza tym jako przyszły LEKARZ nie chcesz się przecież zadawać z przegrywami, którzy i tak prawdopodobnie nie skończą tych studiów. Dobrym wyznacznikiem jest też cena. Jeżeli ktoś liczy sobie za mało albo chce tylko czekoladę za fatygę, pewnie da ci lipne materiały, żeby pozbyć się konkurencji w przyszłości. Jeżeli jednak wciąż masz jakieś wątpliwości, patrz punkt 1.

3. Kup sobie co najmniej 3 markery w jaskrawych kolorach do zaznaczania tekstu w notatkach i podręcznikach. Bez tego nie ma szans na przyswojenie jakiejkolwiek wiedzy. Nie od dziś wiadomo, że pozakreślanie książki robią dobre wrażenie na otoczeniu oraz pozwolą ci czuć, że coś zrobiłeś i nawet, jeśli będziesz zaznaczał bezmyślnie prawie wszystko jak leci, coś w głowie zostanie.

4. Ucz się tylko tego, czego absolutnie musisz. I tak będziesz miał/a na tym kierunku problem ze znalezieniem czasu na cokolwiek, a wszyscy wiedzą, że zawodu uczysz się tak naprawdę tylko przez rok stażu po studiach. Reszta jest dla papierka.

5. Koniecznie kup sobie czaszkę. Musi być prawdziwa. Bez niej nie ma szans zdać anatomii. Poza tym co to za student medycyny bez czaszki? Czym niby chcesz szpanować na imprezach?

6. Zmień profilowe na facebooku na takie, które odzwierciedla twoją nową drogę życiową. Koniecznie takie, na którym jesteś w kitlu, fartuchu anatomicznym albo w masce chirurgicznej. Jeśli nie grzeszysz urodą, wstaw zdjęcie RTG niekoniecznie musi być twoje, i tak nikt się nie zorientuje. Nie zapomnij też o regularnym wrzucaniu na tablicę medycznych memów, fotografii szkiełek z limfocytem, który ma jądro w kształcie serca i tym podobnych. Ciągle narzekaj na ilość nauki i mów, że chyba sobie nie poradzisz. To pomaga w walce ze stresem.

7. Sen jest dla słabych. Nie zarywając nocy, nie masz szans dobrze się przygotować na cokolwiek, a w dodatku będziesz stanowić zgorszenie i zły przykład dla innych studentów. Już podczas wakacji polecamy przyzwyczajać się do dziewiętnastogodzinnego dnia pracy. W czasie sesji ilość snu skróć do dwóch godzin, a w razie potrzeby możesz czasami w ogóle z niego zrezygnować.

8. Koniec z pasjami i zainteresowaniami poza medycyną. I tak ci się do niczego nie przydadzą i będziesz miał więcej czasu na naukę. Tapetę na telefonie i komputerze zmień na jakiś szkielet albo grafikę z atlasu anatomicznego. Dla relaksu czytaj tylko popularnonaukowe książki medyczne. Jeżeli już musisz słuchać muzyki, to tylko Elektrycznych Gitar, bo ich lider jest neurologiem.

9. Nie ufaj nikomu. Starości grup i roku dbają tylko o własne interesy. Na wszystkie katedry w każdej sprawie udawaj się zawsze osobiście. Nie dziel się notatkami i nie bierz udziału w grupowym opracowywaniu pytań i spisywaniu wykładów. W ten sposób nikt cię nie oszuka i nie będzie korzystał z twojej ciężkiej pracy.

10. Słuchaj porad anonimowego kolesia, który twierdzi, że przyjaźni się z małym, niebieskim, gadającym konikiem. W żadnym wypadku nie pytaj starszych kolegów albo ludzi z sekty zwanej IFMSA. Oni kłamią. Serio.

****

No dobra, po prostu pamiętajcie nie można dać się zwariować :) Jeżeli ktoś ma jakieś pytania, postaramy się ze Skajem odpowiedzieć na nie w komentarzach. Jeżeli nie, to pójdziemy się upić tanim cydrem, bo i tak nie mamy nic lepszego do roboty. Nie obrazimy się również, gdy zaglądający tu studenci zostawią swoje własne porady dla pierwszoroczniaków ten temat ciężko wyczerpać.

A dla rozpoczynających drugi rok, wstawiam bazgroł z moich notatek na ćwiczenia z biochemii o substancjach uzależniających :v

*CDT desjalowana transferryna ważny marker nadużywania alkoholu, wzrasta po spożywaniu >60g C2H5OH na dobę przez 3-4 tygodnie.

środa, 23 września 2015

Muzyk na ulicy

Pogodny sierpniowy wieczór. Ludzie spłoszeni wcześniej popołudniowym żarem znowu wychodzą z domów, a brukowane ulice Starego Miasta, zdominowane do tej pory głównie przez najwytrwalszych turystów obwieszonych aparatami fotograficznymi i uginających się pod ciężarem plecaków wypchanych najpotrzebniejszymi rzeczami, znowu zaczynają prowadzić do klubów i kawiarni albo tak po prostu na spacer. Wieczorami zabytki odsuwają się na drugi plan. Wtedy też, koło godziny dwudziestej, można na Plantach spotkać zarówno grupki imprezowiczów rozpoczynających całonocny maraton po barach i parkietach tanecznych, jak i rodziny z dziećmi, zakochane pary w drodze na romantyczną kolację oraz całą resztę, która zmęczona długim dniem wraca do domów lub hoteli.

Dodatkowo w sezonie nieodłącznym elementem miejskiego krajobrazu są artyści uliczni rozlokowani w strategicznych miejscach na placach oraz wzdłuż ulic i deptaków. Zmierzając już do meritum po tym przydługim wstępie, tego lata wśród wspomnianych artystów można było zobaczyć (i posłuchać) tak dla odmiany niżej podpisanego. Skaj tym razem ze względu na swoje przyrodzone lenistwo oraz, jak twierdzi, resztki godności osobistej nie towarzyszył mi w tym jakże ubogacającym przedsięwzięciu. Zamiast tego zajmował się oglądaniem Breaking Bad oraz systematycznym podprowadzaniem mi zarobionych drobniaków.
Raczej lubię ludzi i mimo że przed pierwszym ulicznym występem byłem zdenerwowany bardziej niż tasiemiec u anorektyczki, znaleźli się tacy, którzy zatrzymywali się na chwilę, żeby posłuchać, zamienić ze mną parę słów, czasem wrzucić coś do futerału albo w inny sposób pokazać, że podoba im się to, co robię. Uśmiech, skinięcie głową, zaimprowizowane oklaski. Takie małe momenty, które sprawiają, że podczas grania dla przypadkowej publiczności ciężko się nudzić.

Na przykład Jakob. Poznałem go, gdy grałem koncert Głazunowa. Generalnie to ten kawałek często mi ktoś przerywał.  Utwór trwa jakieś piętnaście minut i jest w nim trochę pauz, gdzie normalnie wchodzi orkiestra, a ja na chwilkę wyjmowałem instrument z ust i ludzie myśleli, że już skończyłem. Jakob zadał mi wtedy pytanie, którego żaden uliczny muzyk się nie spodziewa:

Hi. Can I listen to you play?

W przypływie wielkoduszności łaskawie mu pozwoliłem. Podczas następnej pauzy (no nie pozwolą mi dograć tego Głazunowa do końca) zagaił z kolei, czy nie myślałem może o jazzie. Na początku mu tłumaczę, że coś tam improwizuję, ale moją silniejszą stroną jest klasyka i od słowa do słowa... gość wyciąga gitarę i zaczyna grać. Śpiewał też całkiem nieźle, a ja wrzucałem do tego swoje wstawki na saksofonie. Umówiliśmy się jeszcze na wspólne granie po sesji wrześniowej. I powiedzcie mi teraz, że muzyka nie łączy ludzi!

Jakob wspomniał mi jeszcze, że jest z Ukrainy i że będzie mieszkał w Krakowie przez najbliższe sześć lat, bo przyjechał... studiować medycynę!

Kolejnym utworem, którego raz nie dane mi było skończyć, była Aria Bozzy. W pewnym momencie zostałem otoczony przez grupkę podchmielonych nastolatków. Trochę się przestraszyłem, nie powiem, szczególnie, że zarobienie maczety w plecy nie figurowało na mojej liście Rzeczy do zrobienia przed śmiercią. Zdarzyło się jednak coś o wiele gorszego: zrobili mi taką wieś jak stąd do Majcherek Dolnych. To znaczy byli w sumie bardzo mili... na swój sposób. Jeden z nich próbował mnie nawet poczęstować chrupkami, a bełkotliwe Zioooom, szacun! wychrypiane w moją stronę potraktowałem jak największą pochwałę. Tylko potem, gdy specjalnie dla nich zagrałem krótki i skoczny Swing for Diana, zaczęli nagabywać przechodniów w moim imieniu, prowadząc marketing pośredni mojej działalności artystycznej. Jak to mówią, dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane...
Był też Joe, a przynajmniej tak go w myślach nazwałem, bo mi się nie przedstawił. Spokojny, kulturalny starszy pan. Jeden z tych schludnie ubranych, których garderoba zatrzymała się jednak w minionej epoce na jakimś ranczu w USA. Spojrzał na mnie spod ronda skórzanego kapelusza, podkręcił wąs i najpierw zapytał się, kto napisał utwór, który właśnie grałem, a potem powiedział mi, że ma w domu trzy saksofony, ale na nich nie gra. Nie wiem, czy chciał się pochwalić, czy złożyć mi ofertę handlową (a taki sopran to bym sobie kupił, gdybym tylko miał za co, oj tak), ale w każdym razie pogadaliśmy przez chwilę. Wierzcie, nieczęsto spotykam kogoś, kto wie, co to jest soprillo albo taki, dajmy na to, tubax.

Oprócz tego standard: paru Azjatów cykających fotki wszystkiemu, co się ruszało (w tym mi), niespodziewanie mili strażnicy miejscy sprawdzający moje papiery i dzieci podchodzące nieśmiało do otwartego przede mną futerału, ściskając w dłoni pieniążek, który przed chwilą dostały od rodziców.

Tak więc jeżeli w przyszłości spodoba ci się jakiś artysta uliczny, okaż mu to. Niekoniecznie w jakiś materialny sposób. Dzięki takiemu właśnie okazywaniu swoje granie wspominam bardzo miło, chociaż nie okazało się raczej finansowym sukcesem. Za rok mam zamiar przygotować się lepiej i zrobić coś bardziej chwytliwego. Spójrzmy prawdzie w oczy pojedynczy saksofon altowy grający a capella muzykę klasyczną nie jest czymś, co jest w stanie poruszyć tłumy. No chyba żebym był Arno Bornkampem. Niestety nie jestem...

PS. Skaj twierdzi, że za mało aktywizuję czytelników. Nie stawiam w postach pytań i nie zachęcam do zostawiania odpowiedzi w komentarzach, nie zintegrowałem strony z fejsbukiem i gugleplusem i w ogóle to za przeproszeniem ch*ja robię, a nie prowadzę bloga, bo samo pisanie postów wystarczyło może dwadzieścia lat temu, kiedy z internetem łączyło się przez modem telefoniczny, a super futurystycznym sprzętem i szczytem luksusu był monitor CRT z płaskim kineskopem. Więc... Taaa... Jeśli macie jakieś pytanie odnośnie takich występów ulicznych, zdobywania pozwolenia, opłat i przebiegu przesłuchań kwalifikacyjnych, chętnie na nie odpowiem.

niedziela, 6 września 2015

Dzień z życia praktykanta #3 – Papierologia


Miesiąc czasu to wystarczająco dużo, żeby nawet niedoświadczony i średnio rozgarnięty koniowaty wdrożył się w funkcjonowanie oddziału, zaczynając od porannej odprawy i obchodu sal, poprzez życie codzienne tego fascynującego i magicznego miejsca jakim jest dyżurka lekarska, na wypisywaniu kart zgonu kończąc. Niestety nie tylko wyobrażenia o pracy lekarza wyniesione z serialu Doktor House umierają w szpitalu. Niemniej, każde praktyki to nowe doświadczenie, które jest wartościowe nie tylko ze względu na wdrażanie się do przyszłego zawodu. Nieznane miejsce, nieskończone możliwości do zrobienia z siebie idioty na oczach pracujących tam ludzi, ale też trochę szansy na odwalenie dobrej roboty i przy okazji nauczenie się czegoś.

Tak więc nawet jeśli Skaju, kiedy pierwszego dnia usłyszał, że są dwa przyjęcia na odcinku męskim, skoczył szybko do pobliskiej Biedronki po colę i czipsingi, coby z pustymi kopytami nie przychodzić na imprezę, tak po czterech tygodniach wiedział już nawet, co to emefka oraz kiedy może być potrzebna i że inka to nie tylko kawa zbożowa. Nauczył się też między innymi, z czego składa się dokładnie dokumentacja pacjenta na oddziale oraz jak wypisuje się karty zleceń.

Bo generalnie to w szpitalu wszystko się wypisuje. Recepty, zlecenia, zaświadczenia, wnioski do pomocy społecznej, konsultacje, badania, wypisy jak sama nazwa wskazuje też się wypisuje. Za pomocą wypisu wypisuje się pacjenta ze szpitala oczywiście. Z kolei przyjęcia... się robi. Ale żeby zrobić przyjęcie, trzeba mnóstwo rzeczy wypisać, więc i tak jak się nie obrócisz, zad będzie z tyłu. Tylko długopisy się nie wypisują, bo po pierwsze większość dokumentacji drukuje się z komputera, a po drugie przedstawiciele firm farmaceutycznych zapewniają stały dopływ artykułów biurowych.

W ogóle ta cała dokumentacja jest bardzo ważna. Nie każdy jest godzien, żeby móc ją uzupełniać. Skaj do dzisiaj nie rozumie, dlaczego o większość rzeczy z nią związanych wszyscy prosili raczej jego koleżankę, również na praktykach po trzecim roku, mimo że starał się wyglądać tak profesjonalnie jak się dało. Nawet koszulę z kołnierzykiem założył pod kitel i w ogóle. Całe szczęście roboty bywało na tyle, że nawet jego do niej zaprzęgano i nie musiał się nudzić, czytając po raz n-ty historie choroby pacjentów z oddziału tudzież kieszonkowy podręcznik do interny. Przy okazji, jeżeli chcieliście wiedzieć, co robią ambitni praktykanci, gdy nie mają co robić, to już wiecie. Kieszonkowy podręcznik do interny. Ewentualnie tacy, którzy chcą wyglądać na ambitnych...
Niech ktoś mi zabierze cienkopis D:
Gdzie tu miejsce na naukę? Na PRAKTYKĘ? Z reguły pomiędzy stałymi punktami dnia, czyli odprawą, wizytami i uzupełnianiem kart gorączkowych (karty gorączkowe, jak sama nazwa wskazuje, służą do zaznaczania ciśnienia tętniczego). Jest to czas wypełniony bieganiem po oddziale w poszukiwaniu zajęcia, chodzeniem jak cień za jednym z lekarzy i zadawaniem  wszystkich pytań, o jakich się tylko pomyśli i będą wystarczająco inteligentne, analizowaniem wyników badań i poznawaniem pacjentów zarówno przedmiotowo jak i podmiotowo. Znalazło się nawet trochę okazji, żeby porządnie podszkolić się w pobieraniu krwi i wreszcie kogoś zacewnikować.

Tja... tylko szkoda, że żeby się czegokolwiek nauczyć, trzeba pchać się do wszystkiego samemu, a jeżeli jakiemuś studentowi trafi się gorszy oddział, gdzie lekarze mają w zwyczaju olewać studentów ciepłym moczem, ma pozamiatane na starcie. Ja rozumiem, że przyszły lekarz powinien sam wykazywać ogólny pęd do kształcenia i że nikt niczego w życiu nie podaje na tacy, no ale serio? To chyba nie jest jakieś nie wiadomo co, żeby zamiast bezsensownych fakultetów, na które chodzi się często tylko po to, żeby mieć obecność, nie zrobić chociażby paru godzin zajęć typowo praktycznych w semestrze. A tu na dodatek trzeba jeszcze płacić szpitalowi, żeby łaskawie zechciał przyjąć do siebie na praktyki. Podczas gdy tacy nasi znajomi studiujący na ten przykład informatykę mają nawet czasem praktyki płatne. W sensie, że to oni dostają pieniądze.

Ufff... dobra. Wylałem trochę żalu.

Miesiąc to jednocześnie dość, żeby z wyraźną ulgą podsunąć pani ordynator kartkę z potwierdzeniem odbycia praktyk i dostać kolejną piękną pieczątkę do kolekcji. Jeszcze długo każde spojrzenie na historię choroby będzie wywoływać odruch wymiotny i nagły przypływ senności. Aż do października. Potem zabawa zaczyna się od nowa.