Nie wypada być pegazem

Bo generalnie to w dzisiejszych czasach bycie pegazem jest trudne. Jakby sama niebieska sierść i kopytka nie przeszkadzały wystarczająco w codziennym funkcjonowaniu...

Pegaz na mikrobiologii - czyli czym się różni lekarz od wiedźmina

Nauka na mikrobach ogranicza się do dwóch podstawowych, niemalże egzystencjalnych pytań, z którymi prędzej czy później musi się zmierzyć każdy adept sztuki medycznej, praktykujący lekarz a także wiedźmin czy inny eksterminator...

Sen

Topos teatrum mundi w wersji kopytnej oraz sztuka improwizacji.

Dzień z życia praktykanta #4 - okiem Skaja

Na praktyki po czwartym roku przywiało nas ze Skajem na dwa różne oddziały. Ja swoich jeszcze nie zacząłem, ale za to on zaoferował się, że coś skrobnie. No i skrobnął. Nawet się nie domyślacie, jak ciężko było mi odczytać jego odręczne (odkopytne?) pismo...

Saksofon, jakiego nie znacie

Generalnie większość ludzi wie, albo przynajmniej kojarzy, że instrument, o którym mowa zyskał swoje miano od nazwiska swojego pierwszego konstruktora. Z Saxa to w ogóle niezły numer był...

poniedziałek, 24 marca 2014

Dzień z życia praktykanta

Nie planowałem tego i w sumie było mi to obojętne. Potrzebne, żeby zaliczyć pierwszy rok? Spoko. To się jakoś zaliczy w przerwie między wylegiwaniem się na trawie a nicnierobieniem. To, że znalazłem się akurat na oddziale chorób wewnętrznych, było zwykłym przypadkiem. Zależało mi na tym, żeby praktyki po pierwszym roku odbyć GDZIEKOLWIEK, byle nie musieć za nie płacić. Po paru dniach załatwiania papierów i uśmiechania się do sekretarek miałem już dość traktowania mnie jak zło konieczne i gdy wreszcie znalazłem oddziałową, która była chętna mnie wziąć pod swoje skrzydła, liczyłem, że pójdzie już z górki.

Tym razem skrzydła metaforyczne. Po pierwsze prawdziwych nie posiadała, a po drugie nikt w szpitalu nie ma czasu na to, żeby ciągle niańczyć średnio rozgarniętego studenciaka (niżej podpisanego).

Naprawdę nikt, o czym miałem okazję sam się przekonać. Ordynator oddziału? Spróbowałem go raz przyłapać na korytarzu, kiedy jeszcze mój umysł nie był w stanie do końca ogarnąć konceptu sekretarki. Prawie biegnąc obok niego, dowiedziałem się, że nie ma czasu, bo pacjent i tak, oczywiście, proszę przyjść później”. Spławił mnie  jakoś tak dziwnie, że nie tylko nie poczułem się rozczarowany, ale byłem mu jakoś dziwnie wdzięczny, że w ogóle raczył mnie zauważyć. Ten człowiek musiał mieć styl, ot co. I wtedy w moim sercu zrodziło się postanowienie: Kiedyś też tak będę potrafił spławiać ludzi”.

Pielęgniarki na szczęście były na mnie skazane i trochę rzeczy mi pokazały, jeżeli się je o to poprosiło. Z reguły po to, by się mnie pozbyć, albo żebym mógł je w czymś wyręczyć... ale o to właśnie chodzi w praktykach, no nie? Ciągle żałuję, że nie byłem bardziej stanowczy w kwestii zakładania wenflonów i pobierania krwi, bo ani jednego ani drugiego nie miałem okazji się nauczyć. Rozumiem, gdybym od razu pchał się do skalpeli czy odbierania porodów, ale, kurczę, zwykłą igłą raczej ciężko człowieka zabić. Musiałbym naprawdę się postarać. Aż tak źle mi z oczu patrzy?

Nie powiem, może nie nauczyłem się, tyle ile mogłem, o co mogę mieć pretensje tylko do siebie. Na pewno też nie tyle, ile paru szczęściarzy z mojego roku, którzy praktyki mieli na ciekawszych oddziałach, albo trafili na bardziej opiekuńczych opiekunów. Wydaje mi się jednak, że najważniejszy był tutaj pierwszy kontakt z funkcjonowaniem szpitala "od kuchni" oraz z pacjentami. A propos tych ostatnich, udało się nam ze Skajem wyróżnić kilka typów. Opiszę w następnym poście.